Konkurs „Legenda o Złotym Kościele”

RękopisParafia.biz ogłasza konkurs na krótką formę literacką (opowiadanie, wiersz, poemat) zatytułowaną „Legenda o Złotym Kościele”. Każdy z autorów przez umieszczenie swojej pracy na blog.parafia.biz wyraża zgodę na jej publikację i użycie w celu promowania gry parafia.biz.

Prace można publikować na blogu w konkursowym wątku. Czas publikowania do 10 lipca 2011. Następnie komisja w ciągu 2 dni wyłoni 10 najlepszych prac i nagrodzi ich autorów:

3 najlepsze prace:

Pozostałe wyróżnione prace:

Jedna osoba może nadesłać maksymalnie 1 pracę. Nick pod którym gracz publikuje swoją pracę traktowany jest jako adres do wysłania nagrody w grze. Wygrywający ponosi jedynie koszty wysyłki (10C$) a nagroda będzie do odebrania na wolnym rynku po zakończeniu konkursu. Prace zawierające rażące błędy ortograficzne, gramatyczne czy stylistyczne nie będą brane pod uwagę. Prace kopiujące inne prace (w tym konkursowe) też będą odrzucane. Autorzy prac odpowiadają za ich treść i gwarantują, że nie naruszają one praw autorskich osób trzecich.

UPDATE:

Termin składania prac konkursowych zostaje przedłużony do 15 lipca 2011 do godziny 21.00.

zdjęcie: wikipedia

Autor

Marcin

Jak nie siedzę na parafii to tworzę gry planszowe dla dzieciaków. Teraz są dostępne na www.debinski.edu.pl

52 komentarze do “Konkurs „Legenda o Złotym Kościele””

  1. EDIT:
    +

    Za górami, za lasami mieszkał pleban z mocherami.
    Złoty kościół zbudowali, furę kasy za to dali.
    Blaskiem piękna wieża świeci i zaprasza wszystkie dzieci.
    Małe, duże, bez wyjątku – armia wchłonie na początku.
    Przez zabawę wielka praca, tak niewiernych się nawraca.
    Bardziej złoty kościół będzie, gdy poganie znikną wszędzie.
    Babcia śpiewa już w berecie – to jest cud nad cudy w świecie.
    Proboszcz jest znów wniebowzięty, kupić kazał nowe sprzęty.
    Z nami jesteś czy przeciwko, powiedz wreszcie mała ….. (siwko).
    Twoja szansa na zbawienie, to sutanny założenie.

  2. EDIT:

    Proboszcz od rana chodził zły jak osa, już od dawna podejrzewał organistę o romans z jego gospodynią. Na domiar złego od 3 tygodni nie miał żadnej informacji o moherowych babciach, które
    jakiś czas temu wyruszyły na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Proboszcz spodziewał się najgorszego. Przez niedorzeczne zachcianki małych dewotek, kościelna kasa zaczynała świecić pustką. Jedyny
    ratunek upatrywał ksiądz w rychłym powrocie babć. Czarę goryczy przelała ostatnia libacja krewkich ministrantów, którzy pod przewodnictwem kościelnego, skończonego alkoholika, opróżnili półroczny zapas wina mszalnego. Następnie za pomocą dzwonów zwołali mieszkańców wsi na potańcówkę, podczas której z upodobaniem wygrywali piosenki disco-polo na kościelnych organach. O
    całej sprawie zmartwionemu proboszczowi doniósł nadgorliwy lektor. Nie omieszkał on również wspomnieć o tanecznym popisie wikarego, który swoimi wygibasami w stylu Johna Travolty siał zgorszenie wśród
    młodych panien. Tego było dla proboszcza za wiele. Zdecydował raz na zawsze przenieść parafię do internetu.

    Dalsze losy naszych bohaterów możecie poznać na Parafia.biz.
    ;D

  3. EDIT:
    +/-

    „LEGENDA O ZŁOTYM KOŚCIELE”
    Pewnego dnia do małego miasteczka przybył wikary. Przybył tam ponieważ mówiono że proboszcz w tamtejszej parafij wie gdzie ukryty jest legendarny kościół cały ze złota. Przez kilka miesięcy wikary służył wiernie proboszczowi. Pewnego dnia postanowił przekonać proboszcza żeby wyjawił mu tajemnice. Proboszcze powiedział jednak ze wyjawi tą tajemnice dopiero na łożu śmierci. Wikaremu przychodziły wtedy do głowy różne pomysły jak pozbyć się proboszcza ale okazało się że jest on chory na nieuleczalną chorobę i zostało mu 3 może 4 dni życia. Gdy wikary dowiedział się w końcu gdzie leży kościół mógł wreszcie wyruszyć na wyprawę. Zebrał ekipę z najbardziej zaufanych parafian i wyruszył. Po wielu dniach wędrówki znaleźli kościół był przepiękny cały się błyszczał chociaż nikt o niego nie dbał przez prawie 500 lat nie odniósł on żadnych uszkodzeń. Wikary postanowił założyć tan swoją parafię. Kiedy kuria dowiedziała się o jego odkryciu zgodziła się. po 20 latach przestano otrzymywać wiadomości od złotej parafij i słuch o niej zaginął. Wielu próbowało ją odszukać jednak nikomu się to na razie nie udało. Może tobie się uda zbierz armię i wyrusz na poszukiwania parafia.biz zagraj i ty. 🙂 jak coś to ja mam dyslekcje ale starałem się pisać poprawnie ostatnie zdanie można wykasować to tylko taka moja inwencja twórcza :

  4. Trzy pytania do Ojca Prowadzącego:
    – czy mile widziane są również prace o większej objętości niż nadesłane? (mam tutaj na myśli na przykład opowiadania rozmiaru np. kilku tysięcy słów)
    – czy celem wygodniejszego czytania mogę zamieścić tekst w formie linku do pliku pdf? (z mirrorami, coby nie wyparował za miesiąc przypadkiem)
    – czy jest szansa na uwzględnienie we wpisie z opowiadaniem prośby, by nadesłany tekst pozostał „w oczekiwaniu na moderację” do zakończenia nadsyłania prac? (tak by nikt nie „pożyczał” sobie koncepcji nadesłanych już prac – jeśli nie to po prostu zostawię tekst na pulpicie i wyślę go równo 10 lipca, ale dobrze byłoby mieć już z głowy i nie stresować się, że zawiedzie przypominajka)

  5. EDIT:

    Parafia NYC powstała prawdopodobnie przed 1375 rokiem. W latach 1575-1595 kościół parafialny był opanowany przez protestantów. W 1575-1605 parafia nie posiadała duszpasterza katolickiego. Rzekomy dokument fundacyjny z 1238 roku okazał się falsyfikatem. Obecny kościół jest kolejną NYCowską świątynią. O pierwszym nie wiele wiadomo – był drewniany i zbudowany ok. XVI wieku. Posiadał dzwonnicę z dwoma dzwonami, ołtarz główny, dwa ołtarze boczne i wszystkie levele budynków. Pod koniec XV wieku świątynia została sprofanowana, ponieważ pochowano w niej poganina Admina. O NYC zwykło mówić się, że jest to wieś, gdzie diabeł na kościele język pokazuje. Istotnie na frontonie kościoła znajduje się rzeźba ukazująca postać św. Michała Archanioła poskramiającego diabła. Ma to związek z przekazywaną tu z dziada pradziada legendą. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nikt nie bierze pod uwagę faktu, iż to Archanioł zwycięża moce piekielne, ale że to Diabeł jest w pewien sposób symbolem wsi, którego wykreowali sobie ludzie.

  6. Możemy poczekać z moderacją wpisu do 10 lipca ale licho nie śpi, więc bezpieczniej jest samemu wysłać tuż przed upływem terminu. Co do linku do pdf to z regulaminu konkursu wynika, że publikacja na blogu oznacza zgodę na użycie marketingowe utworu. Podanie linku nie jest wyrażeniem takiej zgody. A sytuacja prawna prac konkursowych musi być klarowna. (Oczywiście chętnie pod utworem zobaczymy dodatkowo taki link, bo lubimy ułatwienia)
    Co do wielkości utworu to regulamin nie mówi o ilości słów w utworze. Jeśli autor uzna, że 10000 słów to wciąż mała forma literacka to my się dostosujemy.

  7. To jest właściwe miejsce do wstawiania swoich prac, czy zostanie utworzone odrębne miejsce na blogu na utworzone wypociny?:)

    Bo jak faktycznie komuś przyjdzie natchnienie, to tutaj tak słabo w komentarzach się czyta.

    I nie czepiam się 😛

  8. Tak się zastanawiałem, skąd ja kojarzę ten tytuł, hmm gdzieś mi świta, w którym to kościele biją, aaaa patrzę w maile, ta to mój pomysł, taki tylko tytuł dałem, fajnie że konkurs przeszedł. A prace może napiszę jak będę miał czas :). Upss jak patrzę na termin to chyba nie dam rady, szkoda życzę powodzenia.

    1. To całkiem możliwe. Dostałem od admina email z informacją, że jeden z graczy zaproponował taki konkurs. Czy nick z bloga jest też nikiem w grze? Bo wysłałbym prezent z podziękowaniem za dobrą sugestię.

  9. EDIT:

    Legenda o złotym kościele

    Na wschodzie gdzie najwięksi twardziele wymiękają, gdzie najwierniejsze babcie mocherowe oraz ich wnuczęta nie chodzą do kościoła stał na wzgórzu złoty kościół. Jasio wraz z Małgosią chcieli zgłębić ich sexualne doświadczenia we wnętrzu tego świętego miejsca. Wyruszyli wiec na wyprawę, szli 69 dni 69minut oraz 69sekund zanim dotarli do tego miejsca. Małgosia gdy zobaczyła ten święty Złoty kościół nie mogąc się oprzeć weszła do środka, Jasio troszeczkę wystraszony wyruszył za nią, ponieważ jego ciekawość jakich nowych doznań mogę się nauczyć wewnątrz była bardzo wielka. Rozglądali się po wnętrzu Kościoła i dostrzegli starszą parę która miała przysłowiowego bzika na punkcie erotofizycznym. (użyte ze względu na młodsze pokolenie grające w te grę) Jasio zaciekawiony czego oni się nauczyli podszedł i spytał:
    -Witam czego możecie nas nauczyć w tym świętym miejscu?
    Starsza Pani odparła – Dziecko, pokażemy wam takie rzeczy których nawet nie opisano w „Kamasutrze”.
    Zaciekawieni poprosili o demonstracje.
    Z nieba zstąpił Bóg, aby im dopingować, obnażył ich z szat pomodlił się i powiedział „Niech się dzieje wola nieba” Starszy pan wdrapał się na szafę skoczył na Panią która leżała na łóżku, wszystko poszło jak z płatka. Jasio i Małgosia chcieli spróbować tego samego. Jasio wszedł na szafę wskoczył na Małgosię i za 2 dni na świętych drzwiach Złotego Kościoła widniał napis „Cipa w gipsie, hu… złamany, skok tygrysa nie udany” Od tej pory słuch po Jasiu i Małgosi oraz o Złotym Kościele zaginą.

    Tak trochę na zwałowo hehe Pozdro

  10. EDIT:
    +/-

    Za górami, za lasami
    Latem, tuż przed wyborami
    Złoty kościół widział wiele,
    Więc słuchajcie, przyjaciele!

    Kraj nasz objął w unii stery,
    Przestraszyły się mohery
    Swego Ojca Dyrektora,
    Króry zrugał je z wieczora.

    „Winkelrida bronić trzeba!
    Nie dla chwały, nie dla chleba!
    Siać, siać, dzieci, Słowo boże,
    Wtedy Bóg nam dopomoże!

    Weźmy – sporty zespołowe,
    Wszyscy biją nas na głowę!
    Mamy tylko rok niecały,
    By wyplątać się z kabały!

    Jeden Gortat na baskecie
    Nic nie wygra, za nic w świecie!
    Szczypiorniści z siatkarzami
    O igrzyska walczą sami!

    Lecz sen z powiek wciąż mi spędza
    Piłka nożna – co za nędza!
    EURO wkrótce się rozpocznie,
    Działać trzeba już, niezwłocznie!

    Niechaj drogi z stadionami
    Stawia ktoś przygotowany
    Z Libii, Chin lub Urugwaju,
    Byle z pożytkiem dla kraju!”

    „Mason”! „Ojcze Dyrektorze,
    Cóż za słowa! Jak tak możesz”?!
    „Kalasz plemię jafetowe,
    Wieczna hańba na twą głowę”!

    „Moje dzieci, wszakże wiecie,
    Pieniądz rządzi na tym świecie
    I nie śmierdzi! Noo… czasami,
    Gdy negocjuję z wrogami!

    Przykład ze mnie, dzieci, bierzcie:
    Kłamcie, grabcie, wiarę nieście!
    Pranie mózgów i strzyżenie!
    To jest wasze przeznaczenie”!

    „Dobrze mówisz, mocium panie!
    Jako rzekłeś, tak się stanie!

    O myśleniu zapomnimy,
    Książki szybko wyrzucimy,
    Ośmieszymy, kogo trzeba!
    Prowadź nas barką do nieba”!!

  11. EDIT:
    +

    Za górami, za lasami, żył piękny i mądry Proboszcz. Kochał go lud moherowy i ministranci i klerycy. Proboszczowie z sąsiednich parafii z zazdrością patrzyli jak mądry proboszcz pomnażał swoje bogactwo, jak dostatnio żyło się Gospodyni – proboszczyni, jacy zadowoleni i rumiani chodzili ministranci, jaki napakowany i zadowolony chodził Organista. Tylko stary
    i szpetny Kościelny chodził jakiś niezadowolony, mruczał coś pod nosem, krzywo popatrywał za plecami proboszcza
    i zezował zazdrośnie na pucułowatych ministrantów. Ale głośno nie śmiał nic powiedzieć, bo miłe mu jeszcze było życie wcale nie takie złe gdy się porównywał do innych kościelnych. A rok był wyjątkowo urodzajny: młodzi żenili się, dzieci im się rodziły, starcy w pośpiechu wynosili się z tego najlepszego świata jak Pan Bóg przykazał i w czym im wydatnie pomagał system emerytalno-rentowy i czasami zniecierpliwieni opieszałością starych młodzi, którym słusznie należało się wszystko i jeszcze trochę.
    – Żyzny rok! Żyzny rok – zadowolony Proboszcz zacierał spracowane pokropkami ręce i myślał nad czymś usilnie marszcząc dostojne i wysokie czoło. Wreszcie któregoś poranka obudził się rozradowany.
    – Wiem! Wiem! – zerwał się z ozdobnego łoża z baldachimem, wpadł bosą nogą do nocnika, zrzucił puchowe piernaty razem z drzemiącą Gospodynią na perskie przecudne dywany i pobiegł powiewając nocną koszulą. W ruch poszły kalkulatory, arkusze kalkulacyjne i stare dobre złote pióro z notesem. I w najbliższą niedzielę po mszy tymi oto słowami zwrócił się do swoich wiernych, którzy przyrastali co 5 minut, aż stary kościół trzeszczał złowrogo:
    – Mili moi, serce rośnie gdy tak patrzę na was przyrastających co 5 minut, ale z troską myślę o przyszłości – jak ja was pomieszczę w tym starym, ciasnym kościele 18-ego poziomu. Moi przyszli ministranci, lektorzy i organiści. Moi wikarzy, moje kochane dewotki i babki moherowe. Duch mnie dziś nawiedził we śnie i natchnął taką oto złotą myślą: zbudujemy kościół jakiego świat nie widział, KOŚCIÓŁ 101 poziomu, złoty i przepiękny, lśniący i świecący. Największy i najpiękniejszy na świecie. Zubożymy wasze portfele ale ubogacimy ducha, tego ducha. Popchniemy świat do przodu naszą budowlą, zadziwimy narody świata i cywilizacja wkroczy na nowe tory. Alleluja i do przodu, nasze skarbony małe i duże stoją przed wami otworem, tym otworem do którego będziecie wrzucać pieniądze oczywiście.
    I ruszyły zastępy wiernych babć i dewotek, wrzucały do skarbon pieniądz dźwięczący i ten cenniejszy, który szeleścił miło w uchu Proboszcza. Otworzyły się z hukiem sejfy na przyjęcie obrączek złotych, naszyjników i bransolet, pierścieni pozłocistych i innych marności tego świata. A Proboszcz coraz to nowe plany Kościoła przed wiernymi rozwijał, roztaczał przed ich oczyma wizje wspaniałe KOŚCIOŁA ZŁOTEGO, coraz to większego i wspanialszego i bardziej złotego. A gdy w sejfie miejsca zabrakło, sprzedawał dary babć i dewotek, żeby pieniądz w banku upchnąć i zabezpieczyć przed wrażym i zazdrosnym okiem. Tylko wredny Kościelny mruczał coś i mamrotał pod nosem, krzywił się i narzekał, ale to pewnie z zazdrości bo sam był głupi i brzydki.
    I stało się pewnego dnia, że ruszyła budowa Złotego Kościoła. Stanęło ogromne ogrodzenie, które miało ukryć przed zawistnym okiem wspaniałą budowlę. A miał się kościół budować 43800 godzin i pochłonąć 1000 energii i 2000 zdrowia. Energia oczywiście i zdrowie były wiernych a nie Proboszcza uchowaj Boże. I lśniło się coś za ogrodzeniem, pobłyskiwało złotem i było coraz wyższe. A Proboszcz nawoływał co niedziela o większe zaangażowanie w sprawy Kościoła, wypominał skąpstwo wiernym i ręce załamywał z rozpaczy: nie mam złota na dzwony i dach, ogrzewanie musimy zrobić przed zimą – otwórzcie serca i portfele, wystarczą portfele jak serca nie macie! A gdy ogólne dziadostwo zapanowało w parafii, emerytki powymierały z głodu, dewotki nie miały co przynosić, babcie moherowe sprzedały ostatnie berety, zapanowała cisza dziwna na budowie. Nigdzie nie było widać Proboszcza i tylko płachty ogrodzenia powiewały smętnie na wietrze. Podeszli ostatni wierni, którzy już tak nie przyrastali jak dawniej i zburzyli ogrodzenie, żeby oczy nacieszyć widokiem najwspanialszego Złotego Kościoła. I zamarli ze zgrozy bo zamiast złota ujrzeli tekturę pomalowaną tanią pozłótką, lichą budowlę z tektury, która rozpadała się na wietrze. Po Proboszczu ślad zaginął, zniknął też najponętniejszy ministrant i zawartość skarbon i sejfów. Tylko szpetny kościelny triumfował i śmiał się szkaradnie: Wiedziałem! Wiedziałem, że tak będzie. I mówił prawdę, on to bowiem przekupiony przez sąsiednich proboszczów zakopał wredną relikwię pod Złotym Kościołem
    i odebrał w ten sposób parafii bogactwo, energię, zdrowie
    i wszelką pomyślność. Amen

  12. Dziękuję uprzejmie za przedłużony termin nadsyłania prac, remont jednak nie sprzyja literackim uniesieniom 🙂

  13. EDIT:
    +

    Było to dnia drugiego po wieczerzy. Pan spał, a dwaj niziołkowie kłótnię zaczęli. Zmuszony był {Pan} do tego, żeby wstać i uspokoić Pawła i Szymona, albowiem jego boska głowa musiała zaznać spokoju. Kiedy wyszedł na podwórze wszyscy zlękliśmy się, Pan wyglądał jakby spełniała się właśnie przepowiednia o trzech dniach śmierci. Uspokoił nas [Pan] i przystąpił do Pawła. 'bracie mój. Po cóż ten raban z samego rana wzniecacie? Czyż nie lepiej porozmawić spokojnie ze swym pobratyncem?’ zapytał Pan. 'Panie mój, spójrz hen hen tam daleko! Mieni się tam złote morze w słońcu!’. I spojrzał Pan, gdzie Paweł mu wskazał, lecz natychmiast odwrócił się, gdyż jego boska głowa nie współgrała w ów dzień z nim. Zlękniony był Pan i my się zlękliśmy. I zauważył to Pan. 'Bracia moi, to, co widzicie to nie złote morze opasane w promieniach słońca. To, co tam widzicie to kopuła diabelskiej świątyni. Ojciec mój nazwał ją Złotym Kościołem albowiem cała zrobiona jest ze złota. Nie zna ona miejsca ani czasu, gdyż widoczna jest tylko dla tych, których chce wodzić na pokuszenie.Są tacy, którzy udają się za tym widmem, aby odszukać bogactwa, ale nigdy oni z tej podróży nie wracają. Są i tacy, którzy myślą, że to świątynia ku czci mego Ojca postawiona, lecz mylą się, bo Ojciec mój nakazuje wyzbycie się bogactwa i nie chce, aby mu stawiano pomniki. Dlatego powiadam wam, odwróćcie swe oczy i myśli od tego widziadła, bo jeśli sami wejdziecie w diabelska paszczę, to Bóg nasz was nie uchroni’. I chciał udać się Pan na łoże, lecz Szymon zapytał go, po co szatan takie widziadło wystawia. I powiedział wtedy [Pan] takim głosem, że ziemia się zatrzęsła, niebo przyciemniało, zwierzęta zamilkły a wszystkie uszy otwarły się na niego 'Z łatwością można złoto wystawić i ludzi mamić! I szatan zawsze na łatwiznę idzie, bo słowem nie potrafiłby, tak jak ja, umiłowanych uczniów pozyskać! Zaprawdę powiadam wam- niech żaden z was nie odważy się w podróż tam wybierać! Złoto, ktore widzicie na każdym kroku wysysa z was energię, możecie pić, możecie placki pszenne jeść, ale będzieci jeszcze bardziej zmęczeni. Ono was mami i przyciąga do siebie. A wasza energia, zapał i witalność buduje Złoty Kościół, staje się coraz większy i większy na chwałę szatańskich mocy. Jeśli sakwy macie ze sobą, to i je wam odbierze szatan czekający u wrót na was. Z szat was ograbi, z osiołka, który dźwigał wasze pakunki. Ograbi was [szatan] z nadzieji i siły, majątku doczesnego i zniknie jawa, zostaniecie sami na pustkowiu, skąd drogi powrotnej już nie ma. Będziecie błąkać się po pustyni, zlani potem, nadzy, bezsilni, wystawienia na pastwę losu. I będziecie się modlić, nawoływać Boga, lecz ten już was nie dosięgnie, bo szatańskich wrót dosięgliście. Są i tacy, których zaprosi do środka widziadła. Zobaczą oni wtedy, że świątynia zbudowana jest z jednego kawałka złota, zobaczą rzeźby, posągi, obrazy i to wszystko wtopione w świątynie. I zobaczy, jak powstaje kolejny posąg- każdy wasz krok w stronę świątyni go buduje, a jeśli staniecie u jej progu zostaje on ukończony. Każdy posąg ma ludzką twarz, lecz ciało jego zbudowane jest z psa, kota, krowy, kozy, osła, czy świni. Jeśli ktoś ogląda te posągi, to znaczy, że szatan go sobie już wcześniej wybrał i pewnego dnia pośle go spowrotem na ziemię, aby siał pogrom, wojnę, zniszczenie i zarazę. Najpotężniejsi z nich będą mieli za znak swój sońce, a drugi sierpem i młotem będzie władał. Wypatrujcie na nich i bądźcie przygotowani.’. Po tych słowach Pan wrócił do gospody, my zostaliśmy w ciszy, każdy w duchu modląc się, żeby dni, o których mówił Pan nie nastąpiły. Opowieść tą przekazywaliśmy swoim uczniom, aby żaden z nich nie dał się omamić, a nazwaliśmy ją legendą o Złotym Kościele, jak nam później powiedział [Pan].

  14. EDIT:

    Teraz wam coś za rymuje ,uje się kur …! nie kreskuje
    Gram w parafie dzień i noc teraz wam powiem mam wielka moc
    Milion organistów ,milion gospodyń weź ziomuś czasem się nie pomyl
    Stracisz wojska mnóstwo nawet parafianina nie pomoże ci bóstwo
    Odzyskasz marne grosze za straty wojska powiem ci to jest niezła opcja dla marnego kowbojska
    Potem kupujesz 10 relikwi za 50k na końcu opychaz za 500k jak ktoś kase ci da .
    Marnujesz miliony Energi a w nocy słychać jęki w twojej parafi w Norynbergi
    I to pewnie jestem ja, rozpierd….m twoje wojska sia la la
    Wiec mała rada na koniec wierszu kup 150 odpustów i wypierd…j na Augóstów !!!
    Dzięki temu wygram konkurs „Legenda o złotym Kosciele „spadajcie ode mnie donosiciele 🙂

  15. EDIT:

    Krótki limeryk i moskalik odemnie 😉

    Kto mi powie, że proboszcza
    Może wygryść parafianin
    Temu Marcin w twarz przywali
    i kościół ze złota ocali

    Nasz ksiądz w złotym kościele
    Z ambony głosi co niedziele
    że pobożnym być trzeba
    żeby trafić do nieba
    a my na to terefere ;D

  16. EDIT:
    +/-

    Dawno, dawno temu, kiedy ojciec Tadeusz R. nie rozpoczął jeszcze panowania nad światem, wśród braci duchownych krążyła legenda o Złotym Kościele. Ponoć pojawiał się on w każdym mieście, kiedy w wielkanocną niedzielę ostatni pieniądz wpadł na tacę księdza. Żeby go odnaleźć, trzeba było zyskać niezwykły status wśród wszystkich parafii w diecezji – zgromadzić największą liczbę relikwii i stoczyć setki wygranych walk z silnymi przeciwnikami. Wówczas drogę do Złotego Kościoła znaczył szlak z nowiutkich monet. Jeśli ów najlepszy proboszcz odnalazł Kościół i odprawił ceremonialną mszę w obecności wszystkich wiernych z parafii, stawał się on jego osobistym majątkiem i oznaką władzy nad miastem.

  17. EDIT:

    Legenda o Złotym Kościele

    O Złotym Kościele to legenda
    co w ciemnym rogu starej góry stał
    i tak się miał, jakby brał to czego,
    każdy z nas się bał- dać.
    Za jego drzwiami
    pod drzewnymi korzeniami
    roiło sie wiernych, dewotek, wikarych
    co na cześć i chwale
    walczyć po życia kres musiało.
    Legenda ta głosi
    ze każdy grosik
    na wagę złota
    może każdego wciągnąć do blota
     przyciągając niewolników,
    wyzwoleńców i robotników.
    I morał z tego taki
    nie siej w kolo draki
    z każdego questa się ciesz i relikwie bierz.

  18. EDIT:
    +

    W miejscu zgoła nie wiadomym
    Gdzie się kończą drogi, domy
    Stoi ponoć Kościół Złoty
    Pozłacane wokół płoty
    Złoty ołtarz i chrzcielnica
    Złote księży tutaj lica
    Pobłyskują złote ławy
    Złote prośby, złote sprawy.
    Złote są konfesjonały
    Pozłacany ksiądz jest cały
    Złote chrzty i złote śluby
    Złoty i nasz proboszcz luby
    Jakby tego było mało
    Złotą nawę mają całą
    I zakrystię i ambonę
    Złotą Maria ma koronę
    Złota taca oczywiście
    Złotych na niej całe kiście
    Organista też złocony
    No i przecież złote dzwony
    A splot w sznurze też ze złota
    Lektor w złotych jest galotach
    I monstrancja kryta złotem
    I coś jeszcze będzie potem
    Krzyż jest bowiem w złotym pyle
    Bronić go o wiele milej
    Tak to właśnie, moi złoci
    Złotem się tu można pocić.

  19. EDIT:
    +

    ale końcówka do zmiany

    Legenda o Złotym Kościele

    Mieszkał ksiądz z zakonnicami
    Tuż za nami i borami.
    W każdym roku przez dzień cały
    Rozmyślali w dzień kabały.

    Jakby są młodzież zachęcić,
    By ten dzień inaczej święcić?
    Nie czarować, lulków palić,
    Tylko swą parafię chwalić?

    Wtedy ksiądz mówi ‘Eureka!
    Niech no siostra tutaj czeka.
    Ja tam lecę po papiery,
    Załatwimy już te sknery!.’

    Jak powiedział, tak i zrobił.
    Mało co siostry nie pobił.
    W stare dzwony walił prędko,
    Swe owieczki wezwał chętko.

    Wtem przemówił do swej trzody:
    ‘Nie trza tej starej gospody.
    Zbudujemy kościół złoty,
    Wychwalimy Pana cnoty!

    Potrzebuję wasze dzięgi
    Do budowy tej potęgi.
    Dajcie aż do bólu szczodrze,
    Wybuduję tutaj dobrze!.’

    Ludzie wzięli to do serca,
    Nawet zrzucił się morderca.
    Uzbierali to, co mieli.
    ‘Będą w niebie’ pomyśleli.

    W końcu przyszedł dzień wypłaty –
    Posypały się dogmaty,
    Że świątynia ma być wzniosła,
    Aby radość ich uniosła.

    Ksiądz zapewnił ich, że spoko,
    Będzie gdzie zawiesić oko.
    ‘Dajcie w końcu piękne datki
    I kończymy już te gadki.’

    Wtem czas mijał, ludzie byli
    Coraz bardziej niecierpliwi.
    ‘Gdzie nasz ksiądz z zakonnicami,
    Toż budować mieli dniami!’

    Nie ma księdza i świątyni.
    ‘Co za mali skur***!’
    Morał z tej bajki jest krótki i znany –
    Nie daj nic księdzu, bo będziesz zdymany!

  20. EDIT:

    Pewnego razu ksiadz zajechał na swym koniu do wioski. Tam spotkał chłopa, który powiada:
    – Szczęść Boże, księdzu biskupowi. . Muszę waszej ekscelencji coś wyznać. Czy biskup wie, że potrafię się modlić, nie myśląc o niczym innym ?
    – To wspaniałe ! – odpowiada Franciszek. – Nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by to umiał. Chciałbym cię za to wynagrodzić. Posłuchaj! Jeśli zdołasz zmówić całe Ojcze nasz i nie będziesz myślał o niczym innym, dam ci mego pięknego konia.
    Chłop ucieszył się bardzo i od razu zaczął się modlić:
    – Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje. Przyjdź królestwo Twoje.Bądź wola Twoja… – Dostanę też siodło, czy samego konia ? – pyta nagle w środku modlitwy.
    Biskup uśmiechnął się.
    – Niestety, niestety – powiada. – Ani konia, ani siodła.
    Chłop zrozumiał, że wszystko stracił. Nie umiał nawet tej krótkiej modlitwy zmówić w skupieniu.

  21. EDIT:
    +

    Legenda o Złotym Kościele

    W niedalekich acz zamierzchłych czasach, gdy rejestrowano jedynie domeny .biz, żył sobie pewien mnich, imieniem Proximus. Strzegł on wszelkich tajemnic zakonu Internetusa, którego granice rozciągały się po kres znanego wszechświata… Przynajmniej tak myślano… Do czasu…

    Do czasu gdy Proximus widząc, że zło zaczęło wdzierać się w granice Internetusa, niewierni już nie kryli się w podziemiach a domeny powstawały jak grzyby po deszczu tworząc w odległych krainach zupełnie nowe zakony, postanowił pielgrzymować tam, gdzie szperacze portów już nie sięgały a definicje i prawa się nie aktualizowały. Wyciągnął z szafy Buty Shaqa, założył je, ubrał Lekki Ornat Bojowy, wypił Małą Kawę i z podniesionym czołem spojrzał przed siebie…

    Czekała go długa i bardzo trudna droga pośród wielu niebezpieczeństw, pułapek, bram zamkniętych na głucho, do których zarządcy zgubili już dawno wszelkie szyfry i hasła dostępu…

    Pielgrzym był jednak człowiekiem wielkiej wiary i ogromnej mocy, danej mu przez wszystkich wiodących przeorów Systemusów: Krzywozgryzusa, Konsolusa i Niebieskoekranusa, mimo iż odkąd pamiętał toczyli ze sobą zażartą walkę o władzę i wpływy. Miał moc przekraczania barier i wszelakich zapór nie bacząc na ilość zamków czy to 512 czy nawet 1024…

    Przemierzając tak Świat, Pielgrzyma oczom ukazywały sie to coraz straszniejsze obrazy otaczającej go rzeczywistości czy to tej realnej czy wirtualnej. Błądząc tak w bezkresie ignorancji, młodocianych pehapowców czy domorosłych dżaworobów, których owoce pracy a raczej tylko zabawy plątały myśli ludzkie, zacierały granice moralności i wszelkich dobrych a nawet tych złych obyczajów, brnął w otchłań zapomnienia zwaną przez Pradziadów Bursztynową Ziemią.

    Idąc tak przyświecała mu jedna myśl: Źródło – tam znajdować się muszą wszystkie odpowiedzi. A pytań było coraz więcej. W pewnym momencie, sprawdzając trasę przy użyciu sprytnego narzędzia, który Wujek Gugulus dawał wszystkim na każdym nawet najmniejszym targu czy sklepiku w najmniejszej nawet wiosce, spostrzegł, że jeden z obszarów pozostał pusty a wokół niebo jaśniała bursztynowa poświata. Wiedział, że to musi być to miejsce, że to właśnie tam dąży, że to tam w wielkich księgach mędrcy notują każdy ruch Bitusa, odzwierciedlenie duszy każdego człowieka. To on przecież kryje w sobie to kim i jacy jesteśmy. Choć pozostają nam liczne Bugasy, dające nam wolną wolę to i tak każdy nasz ruch, każda zmiana stanu jest w księgach zapisana, a wielki Brat Bekapus dba o to by papirus w księgach zawierał zawsze najświeższe dane.
    Droga stawała sie coraz bardziej wyboista, perforacje terenu pojawiały się coraz częściej, pobliskie lasy zmieniały się w zwoje taśmy magnetycznej a niebo mieniło się w kolorach bursztynowo-szmaragdowych. W głowie Pielgrzyma kotłowały się różne podprodedury, zmienne przysłaniały się wzajemnie a instancje obiektów dziedziczyły wzajemnie właściwości i metody. Ale nagle wszystkie te problemy zniknęły, gdy stanął u stóp wielkiej góry, której szczyt chował się w chmurach a blask bijący ponad nimi pozwalał napawać się pięknym widokiem.
    Nie zastanawiając sie zbytnio Pielgrzym rusył w górę. Choć nie był zaprawionym wspinaczem pokonywanie kolejnych metrów nie sprawiało mu żadnego problemu. Mijały godziny, a on wciąż piął się w górę. Pierwsze oznaki zmęczenia pojawiły się gdy dotarł do groty tuż ponad poziomem chmur. Wszedł do środka, gdzie panował chłód a wilgoć i wszechobecny zapach kadzidła sprawiał, że nie chciał tu zostać ani chwili dłużej niż to było konieczne. Przysiadł na skale i przymknął oczy by dać chwilę wytchnienia swemu ciału, gdy nagle coś błysnęło na ścianie… W pierwszej chwili myślał, że to jego umysł, zmęczony wędrówką i wszystkimi dziwnymi i okropnymi obrazami otaczającymi go, pomieszał wszystkie bity jego matrycy postrzegania i rozumienia świata, że wszystkie zaimplementowane algorytmy genetyczne prowdzą w jedno miejsce…. Szybko jednak oprzytomniał i dostrzegł w ścianie coś błyszczącego i rozchodzące się wokół malowidło. Podszedł bliżej by przyjrzeć się dokładniej. To co zobaczył przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Zobaczył pradawny język zwany przez tych, którzy go jeszcze pamiętali Logosem. Nie wiedział co opisuje, ale czuł w największych zakamarkach swego BIOSu, że to wskaże mu drogę i doprowadzi do kresu podróży. W mgnieniu oka przeszukał cały swój dostępny RAM i ROM i znalazł pewne zapiski, ale nie wystarczały by rozszyfrować to co widział. Wyciągnął Boski Drink i wypił cały napój mając nadzieję, że odblokuje najgłębsze zakamarki pamięci. Nie mylił się…po chwili jego myśli zawirowały i wypełniły się stosem linijek kodu a napisy na ścianie powoli stawały się znajome i już po chwili stworzyły obraz coraz to bardziej kształtny… Była to mapa, w której centrum blyszczał osadzony w ścianie Złoty Kamień a z boku opis Złoty Kościół co oznaczało dla Pielgrzyma, że tam jest źródło wszystkiego, tam wszystko sie zaczyna i kończy. Wydarzenie to szybko postawiło go na nogi i wznowił wspinaczkę… Znalezisko dodało mu sił i szybko pokonywał kolejne metry stromego wzniesienia. Coraz częściej zaczęły pojawiać się skąpe porośnięte kępy trawy. Spojrzał w dół. Był już sporo ponad poziomem chmur. Gdy odwracał głowę, chcąc dalej się wspinać kilka metrów poniżej, tuż pod jego stopą zobaczył Paproć, ale jak się okazało nie była to zwykła Paproć. Była to Magiczna Paproć a jej moc miała już niedługo się objawić… Doszedł wreszcie na szczyt. Jego oczom ukazał się mały, drewniany kościółek, otoczony wysoką, od dawna nie użytkowaną trawą. Liche schody, zmęczone przez czas, skrzypiące, trzepocące na wietrze drzwi, brak okien a jedynie szczątki witraży. Pielgrzym postanowił wejść do środka. Uchylił drzwi. Wszedł do środka. Owiał go na wskroś przenikliwy chłód i uderzył zapach staroci, spruchniałego drewna z domieszką nuty czegoś nieznanego i tajemniczego. Wiedział, że to jest to czego szukał, do czego dążył przez całe swoje życie. Ogarnęlo go uczucie podniecenia i niecierpliwości. Chciał czegoś co odkrył ale nie do końca wiedział co to jest…
    Rozglądnął się dookoła. Stąpał ostrożnie chłonąc każdy centymetr mistycyzmu, który go otacza. Doszedł do ołtarza. I wtem znów zobaczył ten błysk. Jakby małe ziarenko złota, tak jak w grocie. Podszedł i otworzył klapę, która prowadziła wgłąb, ku podziemiom. Zszedł w dół, opierając się o ścianę, błądząc rękoma po zimnej powierzchni skały. Dotarł do ogromnej sali. Zamarł w bezruchu, wstrzymał powietrze w płucach, bo to co ukazało się jego oczom przerosło jego najśmielsze oczekiwania. W komnacie znajdowały największe, najpotężniejsze relikwie całego prehistorycznego i współczesnego świata. Moc życia i śmierci zgromadzona w jednym miejscu. Począwszy od narzędzi walki takich jak Bojowe Miotły, przez szczątki ciała Najstarszych i Najświętszych w postaci Zęba Papieża czy Prawdziwej Krwi Jedynego aż po Małą „Wielką” Skarbonkę, wypełnioną po brzegi złotem i innymi kosztownościami. A cała komnata błyszczała złotem.
    To niemożliwe pomyślał… Tak ogromna władza, tak wiele a tak niewiele trzeba by wprowadzić chaos na ziemię wśród ludzi… Pierwsze co pomyślał to posiąść to wszystko, to wszystko czego szukał przez całe życie, to wszystko co do tej pory ludzie zbierali i gromadzili przez dziesiątki tysięcy lat. Tak! Władza, zemsta, chaos… Poczuł ulgę i spełnienie. Przysiadł bo przytłoczyło go całe zło i dobro tego swiata. Chiwla zwątpienia nastała..ale trwała tylko ułamek sekundy. Wymiótł jednym mgnieniem oka wszystko co dotychczas przeszło mu przez myśli i pozostawił czysty umysł. Pragnął oddać się swemu przeznaczeniu. To on został właśnie Strażnikiem. To stało się jego brzemieniem. Ale wiedział, że nie jest w stanie go uńieść. Bił się chwilę z myślami… Co zrobić? Jak ocalić to co właśnie znalazł i zobaczył?
    Tak! Znalazł odpowiedź! Nikt nie może zgromadzić w jednym ręku tego wszystkiego! To zbyt niebezpieczne. Wyjął z kieszeni Wóz Transmisyjny i postanowił zdematerializować wszystkie skarby tego „Złotego Kościoła” i rozsiać je po całym świecie. Jego 100terabajtowe łącze satelitarne sięgało wszędzie, w każdy zakamarek świata, wśród zakonu Internetusa i wszystkich innych wiernych i niewiernych! Postanowił i tak właśnie zrobił… Pozostała mu w kieszeni Magiczna Paproć. Wiedział już co ma z nią zrobić. Wyszedł z Kościoła, obracając się rzucił ostatnie spojrzenie, uśmiechając się do siebie. Przed wejściem położył Paproć. Nie musiał długo czekać a Magiczna Paproć zaczęła rosnąć i rosnąć aż swymi łodygami i liśćmi pokryła całą budowlę… Przynajmniej na „chwilę” w tej rzeczywistości moc zła i dobra jest bezpieczna. Zamknął oczy. Zasnął… Nie chciał sie już budzić. Chciał zabrać wszystko czego doświadczył tylko ze sobą…
    Tak właśnie powstała legenda o „Złotym Kościele”. Każdy proboszcz w nawet najmniejszej parafii próbuje teraz spełnić przepowiednię tej legendy i posiąść wszechmocną władzę. A my jesteśmy tego świadkami i uczestnikami!

    A komu się uda? Powodzenia!!!

  22. EDIT:
    +

    „Legenda o Złotym Kościele”

    Niedawno temu, niedaleko stąd, w małej górskiej dolinie, porośniętej Magiczną Paprocią, w skromnym drewnianym kościółku, żył sobie poczciwy ksiądz Mateusz.
    Człek był to już leciwy, a sił z ledwością mu starczało na obronę skromnego dobytku,
    przed bandą Krewkich Górali z sąsiednich parafii.
    Słał więc do Rzymu petycję za petycją, z prośbami o jakiekolwiek wsparcie, lub zasłużoną emeryturę. Rzym długo milczał, aż wreszcie zupełnie niespodziewanie, jak Kamień z Nieba, do drzwi zapukał młody wikary Marcin, osobiście przysłany przez papiestwo, aby starego proboszcza wesprzeć w potrzebie.
    Staruszek, nie bardzo wiedział jak jeden wikary, miałby zmienić sytuację podupadającej parafii, więc na początku dość sceptycznie potraktował pomysł Rzymu.
    Jednak już pierwsza męska rozmowa z wikarym, wlała w serce proboszcza radość i wiarę w pomyślny rozwój parafii.
    Wikary, choć młody wiekiem, wylegitymował się, ukończeniem Kursów Zawodowych Pierwszego i Drugiego poziomu, które przygotowały młodego księdza do sprawnego zarządzania finansami kościoła, oraz nakładania na wiernych różnorodnych podatków kościelnych , ze świętopietrzem włącznie. Ale to nie wszystko, na koniec rozmowy, wikary skromnie zamachał, przed oczami zdumionego proboszcza, Nagrodą Nobla, przyznaną za wybitne osiągnięcia naukowe w dziedzinie fizyki jądrowej i fizyki kwantowej. Tak Bogiem, a prawdą proboszcz miał mętne pojęcie o kwantach, atomach i całej reszcie, ale nie dało się ukryć, że wikary mocno staremu księdzu zaimponował. Zwłaszcza jego propozycja zbudowania Parafialnej Elektrowni Atomowej, mającej służyć oświetleniu dzwonnicy, wywarła na nam spore wrażenie.
    Po kilku Małych Flaszkach, kiedy w głowach obu księży rozbrzmiewał Śpiew Aniołów, proboszcz Mateusz rzekł do wikarego :
    Synu, nie zrozumiałem połowy z tego co do mnie mówisz, ale jestem już zmęczony ciągłą walką, więc daję Ci wolną rękę, a sam udam się na długą, zasłużoną Pielgrzymkę na Riwierę. Wrócę za jakiś czas, jeśli uda Ci się zrealizować choć 1/10 tego co obiecujesz, odchodzę na emeryturę, a Ty obejmiesz moje miejsce w parafii. To będzie naprawdę piękny Koniec kariery.

    Jak powiedział, tak zrobił, a wikary zabrał się ostro do pracy.
    Środki były skromne, ale każdy początek bywa trudny.

    Wikary doskonale rozumiał, że podstawą sukcesu jest wygenerowanie dużego przyrostu wiernych.
    Do tego celu, idealnie nadawał się stary Rower Księdza Mateusza, na którym wikary codziennie odwiedzał po kilka młodych parafianek. Wkrótce dochody kościółka znaczne wzrosły, bowiem sypnęło się kilkadziesiąt chrztów, a ofiary były obfite. Młode parafianki uwielbiały wikarego i wkrótce zamieniły się w stado wiernych dewotek, wytrwale pracujących słowem dla dobra parafii.
    Dobry PR zrobił swoje, w kościele zaroiło się od ministrantów i lektorów, którzy walcząc poza granicami rodzimej parafii, zdobywali rozmaite przydatne dobra: a to Cegły przynieśli, a to Zakurzone Starodruki, a to Cingulum z Ołowianymi Kulkami się trafiło. Nawet któregoś razu ministranci przyjechali z wyprawy Ciężarówką Śmierci! Wierni polegli w wyprawach, znajdowali Wieczny Spokój, na parafialnym cmentarzu, nawet po śmierci przysparzając parafii wymiernych korzyści

    Parafia zaczęła rozkwitać. Można było spokojnie rozbudować kościół przyozdobiony wspaniałymi Witrażami, w którym na Małym Zestawie, Organista codziennie wygrywał melodię zwycięstwa, tuż obok wyrosła wspaniała plebania, na której zadomowiła się hoża Gospodyni. Wreszcie pojawiła się obiecana staremu proboszczowi dzwonnica i elektrownia atomowa. Pierwszy etap został zakończony z sukcesem, można było pójść dalej.
    Wikary wymarzył sobie cudowne sanktuarium całe zbudowane ze złota, do którego tłumnie ciągnęliby liczni wierni. Do tego potrzebne było kilka unikalnych relikwii. Zdobyć je było trudno, ale że pomysłowość wikarego była duża, produkcja relikwii ruszyła pełna parą.
    Centralne miejsce zajmowała wielka Bojowa Pisanka Obronna,
    otoczona gajem Świętych Kokosów.
    Prawdziwa Krew, utoczona z poległych ministrantów, czyniła cuda, regenerując siły,
    a Kawałek Całunu, uczyniony ze starego worka, regenerował wzrok o 10 dioptrii, tak że wierni jako wota masowo zostawiali tysiące Okularów do Czytania.

    Cud gospodarczy z fazy teorii, przeszedł do fazy realizacji – Złoty kościół stał się faktem!
    To, że złoto było złotem głupców, nie miało żadnego znaczenia. Świeciło się tak samo, a rozmodleni pielgrzymi i tak nie rozróżniliby jednego od drugiego. Więc przybywali tłumnie, pomnażając dobra parafii.

    Z nowo powstałego sklepu z dewocjonaliami, pielgrzymi całymi Siatkami wynosili zakupione, Małe i duże Książeczki Modlitewne, Małe Złote Krzyżyki i tym podobne duperele.
    W domu pielgrzyma, można było posilić się Niebiańskimi Hamburgerami i Świętymi Tostami, na popitkę serwowano Boskie drinki serwowane w Kielichach Upojenia, a na deserek wierny pielgrzym mógł skonsumować Kremówkę ze Świętego Miasta lub kawałek Ślubnego Tortu.
    W punkcie intencyjnym można było, za pośrednictwem Kosmicznego Jurka, zamówić specjalne odpusty, a nawet zapisać się na lot Promem Kosmicznym, który co prawda był dopiero w fazie planów, ale zawsze lepiej jest zaklepać miejsce wcześniej. Nieprawdaż ?

    C$ sypało się całymi Walizami, a Radości wikarego Marcina, nie było końca.
    Ale jednak koniec nadszedł.
    Mroczne proroctwo, które nagle ogłosił Nuncjusz Pa-Pieski, spadło na Złoty kościół jak grom z jasnego nieba – Parafii grozi najazd barbarzyńców!!!

    Wikary wpadł w panikę, wykonywał wiele Telefonów do Przyjaciół, wzmocnił święte ogrodzenie, babcie moherowe i gospodynie uzbroił w Miotły bojowe i Moherowe berety. Zrobił wszystko co mógł, ale czarna godzina nadeszła i ze złotego kościoła zostały jeno zgliszcza, zaś relikwie co do jednej zostały bezlitośnie rozgrabione.

    Wikary niczym Osamotniona Koza, patrzył bezsilnie na ruiny parafii i serce mu pękało z żalu.
    I jak to w legendach bywa, w tym właśnie momencie, z pielgrzymki wrócił stary proboszcz.
    Popatrzył na młodego Wikarego, pogłaskał go po główce i rzekł :
    -Nie martw się młodzieńcze, w przeszłości i ja miewałem wpadki, nie wszystko stracone.
    Nie mówiłem Ci tego przedtem, ale mam w parafii sejfik zacny, pełen relikwii cudownych i niezłą sumkę odłożoną w banku. Barbarzyńcy przychodzą i odchodzą, a my róbmy swoje……

    Taka jest legenda o wiecznie żywym Złotym Kościele :).

  23. EDIT:
    +

    A oto mój mały wkład …

    Dawno, dawno temu, a może nie tak dawno. Bardzo daleko stąd, a może całkiem blisko mieszkał sobie pewien ksiądz. Dobry i zacny to był człowiek: strapionych pocieszał, nagich przyodziewał, a głodnych karmił kremówkami od ust sobie samemu odejmując. To w piłkę z kimś zagrał, a to kajakiem popływał, a to znów w góry na wycieczkę zabrał. Po prostu święty człowiek. Gdy wieść o nim rozeszła się w szerokim świecie do jego skromnego kościółka coraz więcej owiec lgnęło. Sława jego tak wielką się stała, iż zewsząd przybywali pielgrzymi by móc choć dotknąć jego zakrwawionej szaty. Cuda ponoć wielkie się wtedy działy: chromi chodzili, niewidomi wzrok odzyskiwali, a zakonnice zdrowiały. Z wdzięczności dary przeróżne składali, wdowie monety, kielichy, a zwłaszcza czarne dolary. W niedługim czasie uzbierało się tego tyle, że nasz ksiądz nie miał co z tym począć. Postanowił więc wybudować Świątynię Opaczności- okazały kościół, w którym posadzkę kazał wybrukować klejnotami, drzwi i witraże bogato zdobić, a dach ze szczerego złota wykonać. Co dzień doglądał swego dzieła nie szczędząc zdrowia i energii. Tu złota kazał dołożyć, to diamencik osadzić i brylantem lampę przyozdobić. Tak się w tym zbożnym dziele zapamiętał, że nawet nie spostrzegł, kiedy góra kosztowności stopniała i nie było czym budowy dokończyć. Przetrzepał kieszenie swym owieczkom, lecz te były już tak wystrzyżone, że nic więcej wycisnąć nie zdołał. Zwołał więc wszystkich, na głowy wcisnął wykrochmalone berety, w grabie uzbroił, a do rąk wcisnął jajka, co to mu z nocy zostały i rzekł: – Idźcie i zdobywajcie! Złoto pozyskajcie, aby nasz kościół był największy,najpiękniejszy i najpotężniejszy!

    I tak oto po dziś dzień chodzą od parafii do parafii, bo złota wciąż za mało by dokończyć budowę…

    *)Ewentualne podobieństwo do osób i zdarzeń prawdziwych całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

  24. EDIT:
    +

    „Legenda o Złotym Kościele”

    W starym domu, gdzieś za lasem,
    Może chodzisz też tam czasem?
    Żył pustelnik, był ubogi,
    Nie miał reki, nie miał nogi,
    Lecz nie trwały długo jego męki,
    Bo usłyszał dziwne dźwięki!
    To relikwia go wołała,
    Być bogatym obiecała!
    Dawać dziewki, dawać wino
    Dawać co wymarzy ino!
    Ów dziadyga, bez namysłu
    Bez oporu, bez pomysłu,
    Zgodził się, na wołania,
    Maił wygłaszać jej kazania.
    Trochę dziwne, trochę trudne,
    Dla słuchaczy, może nudne.
    Lecz się wioski zlatywały,
    W dzień i w nocy go słuchały,
    Oddawali mu majątki,
    Kiedy mówił nowe wątki.
    Wnet się kasa uzbierała,
    I kaplica tam powstała,
    Przyszedł jeden organista
    dzisiaj gra ich już tam trzysta!
    Są tam babcia moherowe,
    Są dewotki odlotowe,
    Są proboszcza gospodynie,
    Wszak z nich ten kościół słynie!
    Lecz do sedna całej sprawy,
    Pomijając już zabawy,
    Z lasu wówczas szerokiego,
    Głębokiego, tak mrocznego!
    Powstał kościół, ten ze złota
    Gdzie jest wiernych, cała flota!
    Cóż za relikt ktoś zapyta..
    Jakiś mag, to był? czy kobita?
    wyczytać dziś można, w kadzidła dymie,
    Że to była…”odwaga w płynie”.

  25. EDIT:
    +

    No to przyszedł czas zamieszczenia mojej pracy. I będę bronił jak lwica stanowiska, że praca tej objętości nadal jest „krótką formą literacką”, wszak ma wszelkie cechy opowiadania (czy też noweli, podział jest umowny. Skoro Marcin mówi o 10 tysiącach słów, to wielką różnicą wobec nich jest 15 tys.? Tekst zamieszczam w PDF-ie i w takiej też formie zalecam czytanie ze względu na odpowiednie formatowanie tekstu, akapity, nagłówki, znaki specjalne, podział na strony. Tego wszystkiego nie ma we wpisie na blogu, zaś dla tej historii równie ważna jak treść jest forma. Oto linki (pod każdym znajduje się ten sam plik PDF):
    http://www.podmrok.yoyo.pl/p.pdf

    Jeśli nie działa, linki zapasowe:
    http://www.mediafire.com/?9ii2h9a5eyi46do
    http://www.megaupload.com/?d=VNBJWKK2

    Dla pewności – oświadczam, że jestem autorem tekstu znajdującego się pod powyższymi linkami i wyrażam zgodę na jego publikację i użycie w celu promowania gry parafia.biz wedle regulaminu konkursu tak jakby był opublikowany w tym wątku na blogu

    Dla formalności zamieszczam też treść mojej pracy w tym wpisie, aczkolwiek stanowczo NIE ŻYCZĘ sobie czytania jej w tym karykaturalnym formatowaniu a raczej jego braku ;-P

    (no i nie mam pojęcia, czy baza danych poprawnie i w całości przyjmie kilkadziesiąt kilobajtów tekstu w jednym rekordzie)

    Legenda o Złotym Kościele
    – Dawno dawno temu, gdy słońce świeciło na niebie wysoko, a ludziom żyło się dostatnio…
    Ariel drgnął na dźwięk głosu siwego mężczyzny, rozpoczynającego swoją wieczorną
    opowieść. W kominku żółte języki płomieni odprawiały radosne harce, wprawiając w drżenie cienie
    okrywające drewniane ściany niewielkiego, skąpanego w półmroku pokoiku. Chłopiec z trudem
    odwrócił senny wzrok od ich hipnotyzujących igraszek, by wlepić go w kasztanowe oczy starego
    bajarza. Kolejne słowa opowieści rozdarły ciszę, płynnie stając się obrazami w wyobraźni małego
    słuchacza.
    „W tym oto czasie istniała nieopodal tego miejsca niewielka osada, jedno z tych
    arkadyjskich zaciszy, w jakie obfitowały marzenia plebejuszy. Nieopodal tego ludzkiego przyczółka
    ziemię porastał las nieprzenikniony, nieprzebyty ludzką stopą. Diabelskie istoty z wierzeń naszych
    przodków, wygnane z ludzkich domostw przez chrześcijańską wiarę wieki temu, w owej gęstwinie
    znajdowały swoje schronienie. Kto zapuścił się w zarośla i naruszył ten azyl, stracony był na
    zawsze dla ludzkiego świata.
    Jednak w tej puszczy nieprzeniknionej, jako że Pan nasz nigdy nie pozwoli złu
    zatriumfować choćby nawet w piekle, znajdowała się polana uświęcona, a na jej środku kościół,
    cały lśniący od złota i kosztownych zdobień – Złoty Kościół, niechybny znak triumfu wiary, która
    na pohybel diabłom i w przeklętym miejscu wzniosła najokazalszą twierdzę Ducha. Każdego zaś
    roku papież, na uroczystość nadania święceń kapłańskich, z każdego kraju, który wielkie miał
    zasługi dla wiary, z każdego największego seminarium jakie każden posiadał, wybierał jednego
    najzdolniejszego, by obdarzyć go najwyższą łaską posługi Pańskiej. I rok za rokiem zawsze było
    ich stu najdostojniejszych, gdy przybywali do owej osady, by z błogosławieństwem biskupa Rzymu
    przebyć bezpiecznie niegościnne zarośla i dostąpić zaszczytu ujrzenia Złotego Kościoła. Bo
    rozgłaszano tak w tej osadzie jak i na świecie wieści, że gdy kto przestąpi próg owej błogosławionej
    świątyni, Boża pomyślność i opieka anielich nie opuści go aż do śmierci. I rzeczywiście, z owych
    stu rokrocznie każdy wracał na swe ziemie odmieniony – i zawsze też osiągał on wielkie zasługi na
    rzecz Rzymu i naszego Pana.
    Lecz zdarzyło się pewnego roku, iż nieczysta dusza wkradła się w szeregi szlachetnych.
    Szatan zatruł zawiścią duszę tego, który pałając żądzą triumfów niepodzielnych i nieograniczonych,
    mienił się Bożym wybrańcem nad biskupy i papieże. Nieczyste duchy podszepnęły mu, by na wieki
    zawarłszy wrota świątyni, dla siebie jedynie zagarnął błogosławieństwa nieprzebrane, stając się
    Wybranym spośród wybranych…”
    W miarę jak opowieść starego mężczyzny płynęła coraz energiczniejszym i niepokojąco
    grzmiącym potokiem, mimo iż z upływem minut blask żaru kominka gasł coraz bardziej, Arielowi
    zdawało się, jakby oczy bajarza zdawały się błyszczeć coraz jaśniej i same rozpalać jakimś
    wewnętrznym ogniem, rzucać niebezpieczne iskry podekscytowania na gorączkowe
    rozemocjonowanie malca. Czuł, jak tembr głosu starca porywa go, jak wobec jego spojrzenia pokój
    rozmywa się, jak uczucia przeklętego wybrańca zdają się stawać jego własnymi. Tak, czuje to
    wyraźnie! Skrywana złość wobec szarlatana w czarnej sutannie, który wysysał ostatni grosz z jego
    rodziców, tak że brakło na jedyną parę butów dla niego. Potem dorastanie, nawrócenie, chęć bycia
    lepszym od tych, którzy go skrzywdzili. Seminarium, kolejne lata zepsucia ogarniające młodych
    adeptów. Wbrew obietnicom na każdym kroku wykazujące nikłości życia wiecznego wobec dóbr
    doczesnych. Dawna rana rozdarta, złość skrywana przez kolejne semestry, graduacja ze
    świadomością pustości każdego awansu. Choroba tego nieznośnego prymusa, drobne oszustwo, i
    teraz to on ma doświadczyć najwyższych łask. Ale nie, jego nie skuszą obietnice dobrobytu, nie
    będzie trybem bezdusznej machiny. Miast żąć danym mu sierpem wiary, zetnie nim swoich
    zwierzchników! I oto stoi tutaj, w blasku złotych ścian i marmurowych filarów, a przed nim jawi się
    wielka tajemnica wiary. Lecz on jakby ich nie widzi. Zrywa ze ściany pochodnię, ciska nią w
    biblioteczkę, zrzuca świeczniki z ław. Krzyk, oszołomienie, blask płomieni wybucha, wydobywając
    przerażenie z nieznanych mu twarzy. Jakaś dłoń próbuje go pochwycić. Wyrywa się, ucieka. Kogoś
    stratował, przeskakuje upadające od uderzenia ciało pełne krzyku. Wypada na zewnątrz, uderza go
    chłód nocnego powietrza. Zatrzaskuje drzwi, wśród trzasku płonących mebli i drewnianych zdobień
    blokuje je, stara się nie słyszeć krzyków wewnątrz. Wieczorną ciszę przerywa dzwon… Uderza
    złowieszczo, raz drugi, trzeci… Dzwon?
    ***
    Ariel gwałtownie otworzył oczy, lecz odpowiedziała mu jedynie ciemność. Zniknął huk
    pożaru, zniknęło nawet nieregularne trzaskanie drewna w kominku. Poznał, że leży na łóżku.
    Czyżby zasnął w trakcie opowieści? W miarę jak jego umysł rozbudzał się, dotarła do niego
    świadomość snu i jawy. Jak dawno nie śnił o dziadku! Jakaś myśl musiała rozbudzić w nim te
    wspomnienia. Lecz co to mogło być? Nieznośnie męczące dla rozespanego umysłu rozważania
    przerwała świadomość, że ów dzwon nie był wcale częścią snu – wręcz przeciwnie, natrętne
    pobrzękiwanie trwało nadal i to ono musiało być przyczyną, dla której się obudził. Jego oczy
    przywykły już nieco do ciemności – w dalszej części pokoju zamajaczyła krzątająca się sylwetka.
    – Dorian, cholera jasna… – zamruczał sennie. Jego współlokator miał nieziemsko irytujący
    zwyczaj nocnego podjadania – denerwujący zwłaszcza dla kogoś, kto wiedzie tak ustabilizowany
    tryb życia jak Ariel.
    – Och, czyżbym stanął na przeszkodzie między tobą a jakimś ponętnym snem? – beztrosko
    odpowiedział cień wirujący wokół niewidzialnych w ciemności mebli – i proszę mi tutaj nie
    przeklinać. Co by przełożony powiedział na wieść, jakim językiem posługuje się jego świeżo
    wyświęcony podopieczny, zawsze primus inter pares? – w jego głosie, mimo ironii, wyczuwalna
    była raczej koleżeńska uszczypliwość niż zazdrość współzawodnictwa.
    Ariel zaklął jeszcze raz, tym razem tylko w duchu. No tak, ma rację – nie wolno mu
    zapominać, że koleje życia wypchnęły go właśnie ze swobody młodzieńca na ścieżkę prawości i
    pokory. Ile to już? Dwa tygodnie, a on nadal nie umiał przyzwyczaić się do swojego nowego ja. Jak
    to? On, jeszcze niedawno zagoniony student, mały żuczek w uczelnianej dżungli, teraz stał się
    poważanym „ojcem Arielem”? Niewysoki, szczupły, zupełnie nierzucający się w oczy
    dwudziestoparolatek o smukłej, wiecznie zamyślonej twarzy okrytej burzą ciemnych, nigdy nie
    uczesanych włosów, miał stać się obiektem powszechnego poważania? Właśnie potrzeba czasu na
    odnalezienie się w nowej roli stała się motywem jego prośby o pozostanie w seminarium jeszcze
    przez kilka tygodni. I, jak właśnie miał okazję się przekonać – jego niepewność siebie była zupełnie
    zasadna.–
    Dorian, jak wrócisz do domu i rodzina zobaczy twoje nowe sadełko, to myślę, że skończą
    się paczki ze smakołykami – jak nietrudno się domyślić, owe nocne wycieczki do lodówki
    pozostawiły spory ślad w postaci dodatkowych kilogramów na brzuchu kleryka, co przebudzony
    szczękaniem sztućców Ariel lubił mu wypominać. Była to wszak niewinna zemsta, na jaką mógł
    sobie bezkarnie pozwolić.
    – Oj głuptasie głuptasie – tutaj rozległo się kilka nieapetycznych mlaśnięć – przecież
    wyjechałem dwa dni temu.
    Na dźwięk tych słów Ariel zadrżał, gdy ich sens uderzył w niego niby ściana lodowatej
    wody. Przecież dwa dni temu sam pomagał Dorianowi przenieść bagaże na dworzec, jego
    współlokatora nie mogło być w pokoju! Czy to na pewno był głos Doriana? Czy to jego sylwetka
    majaczyła w bladym świetle gwiazd? Jak mógł zapomnieć! Omamiła go senność i zwyczajność
    nocnej pobudki. Jednym skokiem zerwał się z łóżka i włączył światło.
    Jasny blask żarówki raził go. Zmrużywszy oczy, podniósł wzrok z drewnianej podłogi
    najzwyklejszego na świecie pokoju studenckiego na najbardziej niezwykłego w tym miejscu
    przybysza. W rogu pokoju, oparty o szafę, stał wysoki, przeraźliwie chudy mężczyzna o krótkich,
    schludnie przyciętych jasnych włosach i kontrastujących z nimi ciemnych, rozbawionych oczach.
    Gdyby nie gładkie uczesanie i nieporządna, nonszalancka postawa, można by przypuszczać, że
    Stwórca chciał pierwotnie uczynić go miotłą na długim kiju, lecz w połowie dzieła zmienił swój
    zamiar.
    By dopełnić niecodzienności tego zjawiska, należy dodać kwestię ubioru – można by
    nazwać jego strój młodzieżowym, ale wyłącznie, gdyby trendy w tym kanonie wyznaczali
    osiemdziesięcioletni staruszkowie na podstawie własnych wyobrażeń o nim. Czarne sportowe buty
    w pomarańczowe paseczki, niedbale wywinięte skarpetki, niebieskie krótkie spodenki „hawajskie”,
    wściekle czerwona koszulka z nadrukowaną nazwą jakiegoś zespołu popularnego trzydzieści lat
    temu, zaś całości dopełniała niepasująca kompletnie ani do miejsca, ani do pory zmięta czapeczka z
    daszkiem w chyba wszystkich kolorach tęczy, z przymocowanym na czubku czymś w rodzaju
    cienkiego, błyszczącego precla. Owo zjawisko było wyraźnie rozśmieszone całą tą sytuacją i żuło
    powoli kanapkę, której resztki wysypywały się z dłoni na podłogę.
    Ariel odetchnął z ulgą. Jeśli był to wariat – a jak na razie nic nie dało mu podstaw, aby
    sądzić inaczej – to z pewnością wariat zupełnie niegroźny. Mimo to należało być ostrożnym i
    rozegrać tę sytuację jakoś dyplomatycznie, możliwie bez ofiar.
    – Co pan tu robi? Kim pan jest? Dlaczego pan wszedł tutaj i je kanapki?! – Ariel starał się
    ukryć lekkie drżenie niepewności i mówić zdecydowanym, wyraźnym i spokojnym tonem. Tak
    uczyli postępować z niezrównoważonymi osobami. Przecież gdyby chciał go okraść, to nie
    założyłby tak jaskrawego kostiumu ani nie zajadał się jego kosztem.
    Mężczyzna przyjrzał się przez chwilę Arielowi. A ten mimo woli zadrżał, gdy rozbawione
    spojrzenie w momencie stało się surowe, świdrujące i zdające się wywlekać ludzką duszę na widok
    publiczny – tak mógł patrzeć nauczyciel strofujący niesfornego ucznia wobec klasy, albo sędzia
    wobec więźnia zapierającego się swojej winy wbrew wszelkim dowodom. Trwało to jednak ułamek
    sekundy. Po czym napięcie rozluźniło się, a czerń źrenic intruza na powrót wyrażała jedynie
    wesołość i bezgraniczny spokój. Najwyraźniej obcy nie widział nic niestosownego w swoim
    obecnym położeniu.
    – Ach, cóż za nietypowe powitanie! – beztroski głos przybysza był zaskakująco lekki i
    łagodny, Ariel zdziwił się, że jeszcze przed chwilą mógł przypisać go głośnemu i jowialnemu
    Dorianowi – ale też i okazja do spotkania jest zupełnie nietypowa. Arielu, wybacz mój nietakt, lecz
    słysząc twoją pomyłkę nie mogłem darować sobie tej komedii. Jak już słusznie zauważyłeś, moje
    imię nie brzmi Dorian lecz Safiel. I nie kleryk, choć gramy w jednej drużynie.
    To mówiąc sięgnął dłonią do czoła i teatralnym gestem uchylił czapki. Ariel wytrzeszczył
    oczy na widok dziwnego precla, który wbrew zdrowemu rozsądkowi nie poruszył się ani o milimetr
    i pozostał na głowie mężczyzny, jakby drażniąc się ze zdrowym rozsądkiem.
    Nie doczekawszy się odpowiedzi, przybysz zdecydował się ciągnąć dalej swój monolog:
    – Wybacz że przerwałem twój sen, tak rzadko mam okazję zjeść coś w spokoju. Pomyślałem
    że przyda ci się małe przypomnienie dawnych czasów, a potem nie dałem wspomnieniom mówić za
    mnie – coś mu widać przyszło do głowy, bo zaśmiał się krótko sam do siebie – widzisz, kto daje i
    odbiera… Ale ale, wydajesz się jakiś spięty, dlaczego? Trzeci chór, czwarty rząd, siódme miejsce od
    lewej – mężczyzna uczynił krok w stronę Ariela, pochylając się i gestykulując jak człowiek, który
    zbłąkanemu podróżnemu stara się naszkicować w powietrzu drogę do hotelu.
    Młodzieniec odsunął się z niepewnością. Był nieomal pewien, że to musi być któryś z tych
    dworcowych dziwaków. Pewnie podsłuchał jego wymianę zdań z Dorianem i na tyle pobudziła ona
    jego chore zmysły, że przywlókł się za nim aż tutaj. Tylko ta błyskotka nad jego głową nie dawała
    mu spokoju. Chór? Może licealne zajęcia ze śpiewu? A to imię? A może… Nie nie, to nonsens i
    szaleństwo.
    Domniemany wariat przystanął, zdumiony reakcją byłego żaka. Na jego twarzy grymas
    zbulwersowania z powodu nierozpoznania go walczył z wybuchem wesołości spowodowanej
    uświadomieniem sobie, jak niedorzecznie musiało wyglądać jego dotychczasowe zachowanie
    wobec nieodkrytej przed młodzieńcem tożsamości.
    – A więc nie przedstawiłem się dość dokładnie! Widać nie pamiętasz już opowieści dziadka
    o nas, a ja uznałem za stosowne przypomnieć tylko tę jedną. Wybacz ten bezpośredni ton, ale
    mógłbym być twoim praprzodkiem. Jak wielce oddzieliło się w dzisiejszych czasach to co ziemskie
    od tego co niebieskie! – jego głos uniósł się nieco w tym patetycznym zdaniu, widać trąciło ono
    jakiś wiercący okruch w sercu przybysza – lecz choć nie przyszedłem tutaj burzyć tej granicy,
    myślę że pozwolę sobie na pewien postępek ku pokrzepieniu wiary młodzieńczego serca.
    To mówiąc mężczyzna podszedł do sosnowego stoliczka, na którym stała butelka wody
    mineralnej. Dorian miał zwyczaj po nocnym posiłku odczuwać pragnienie, zaś Ariel nie miał w
    zwyczaju sprzątać bałaganu jaki pozostawiał po sobie jego współlokator. Przybysz wziął ją do ręki,
    uniósł na wysokość oczu, po czym obejrzawszy fachowym wzrokiem zawartość, niby parodiując
    jubilera badającego szlachetność drogiego kamienia, potrząsnął nią kilkakrotnie. Następnie
    cmoknął, i, wyraźnie zadowolony z efektu swojej pracy, otworzył plastikową butelkę.
    W niewielkim pomieszczeniu rozniósł się nieapetyczny zapach zwietrzałego trunku i siarki.
    Ariel skrzywił się odruchowo, zaś mina niedoszłego sztukmistrza wyrażała głęboką irytację
    wynikiem swych działań.
    – No nie, znowu takie paskudztwo! Już lepiej byłoby zmienić je w krew, o, w tym jestem
    akurat niezły. Tylko że nie potrzebujemy tutaj stadka much ani rozhisteryzowanych „świadków
    zbrodni”. Ale nie chodzi mi tutaj o pokaz anielskich umiejętności czy słabości, do objawiania
    śmiertelnikom Bożej łaski nie trzeba stuletnich francuskich frykasów! – zakończył ze złością swój
    wywód. Widać nie był w stanie dłużej udawać, że przemiana patykiem pisana w żaden sposób nie
    nadszarpnęła jego dumy.
    Ariel był zbyt zaskoczony, by udzielić sensownej odpowiedzi. Dlatego wypalił z pierwszym,
    co mu przyszło do głowy.
    – A… Anioł? To gdzie ma skrzydła?
    Na te słowa niebiańska istota w tęczowej czapce roześmiała się głośno i szczerze,
    prezentując w całej okazałości szereg równych, nienaturalnie wręcz białych zębów. A gdy wreszcie
    przybysz opanował się, na jego poczerwieniałej twarzy nie pozostała ani odrobina wcześniejszej
    frustracji. Zbliżył się do księdza poufnie i Arielowi wydało się, że najchętniej w tym wybuchu
    wesołości objąłby go za szyję jak starego kumpla przy okazji powrotu z udanej, mocno zakrapianej
    zabawy.–
    Arielu, wybacz ten wybuch wesołości. Widzisz, poznałem już przeróżne reakcje na moje
    ukazanie się, od padnięcia na kolana po próbę nabicia mnie na nóż, ale twoja jest absolutnie
    wyjątkowa. Z tą iście, wybacz epitet, diabelską nieprzewidywalnością jesteś prawdziwym synem
    swojego rodu! Mój drogi, jako anioł schodzący z nieba wprost do świeżo zaprzysiężonego sługi
    Bożego wyglądam tak, jak on kiedyś sobie mnie wymyślił i wyobraził! A jeśli mój strój wydaje ci
    się groteskowy, spróbuj sam nadążyć za modą, budząc się codziennie w innej epoce!
    Bezładna i płynąca z prędkością strumienia górskiego gadanina przybysza dała Arielowi
    czas na szybkie uporządkowanie myśli. Anioł? Ależ to… no właśnie, jakie? Niedorzeczne? Ale
    właściwie dlaczego? Pokój w którym się znajdowali był częścią ostatniego miejsca w mieście,
    gdzie ktoś mógłby kwestionować istnienie takich istot. To wiele by tłumaczyło i było całkiem
    sensowne. Przez lata przywykł, że to raczej on zwykł mawiać do Boga, niż miało dziać się
    odwrotnie. Co nie oznacza, że w tej nadziemskiej komunikacji nie mógłby pewnego razu zostać
    postawiony w roli słuchacza. Tyle że… w nim wszystko było jakieś dziwaczne, powykrzywiane. Ta
    ironia w głosie, to dziwne rozbawienie, ten niepasujący strój, nawet ta pognieciona aureola (jak się
    wreszcie domyślił przeznaczenia dziwacznego precla) zaskakująco odbiegały od objawień, jakich
    opisami raczono ich na zajęciach. Uznał, że bądź co bądź przybysz w rażący sposób nadużył jego
    gościnności i nie powinien wobec tego czuć się urażony bezpośrednim pytaniem.
    – Ale… – Ariel zająknął się, nie wiedząc jak najprościej wyłożyć swoje wątpliwości – w
    tobie wszystko zdaje się być groteskowe! Przecież nie stworzyłem twojej osobowości na nowo.
    Anioł westchnął, podniósł wzrok z Ariela na pustą ścianę. Przeszedł kilka kroków wokół
    pokoju, wziął do ręki jedną ze szklanek stojących na szafce – widać było, że zastanawia się nad
    odpowiedzią. W końcu, nie patrząc na rozmówcę i przeglądając się w dnie naczynia, odparł:
    – Widzisz, Arielu… wydaje mi się że zaczynam cierpieć na jakiś syndrom celebryty. Te
    wszystkie modły pochwalne i dziękczynne, przez tyle wieków! A ja nie pracuję wcale ciężej niż
    jakaś szwaczka czy rolnik. To taka sama praca, tak samo monotonna i powtarzalna. Wyobraź sobie
    ile setek razy musiałem odegrać scenę objawienia. Ile razy ktoś padł przede mną na kolana bądź
    uparcie domagał się dowodu mojej niezwykłości. W pewnym momencie człowiek, to znaczy anioł
    – uśmiechnął się do szklanki, uznając to widać za wcale niezły żart – zaczyna żartować z tego co
    robi, parodiować sam siebie. Ileż razy można zachowywać śmiertelną powagę w sytuacji, która jest
    dla mnie równie codzienna co dla ciebie śniadanie? Zdarzyło ci się majestatycznie smarować
    kromkę masłem?
    Na tę wzmiankę Ariel parsknął cichym śmiechem, wyobrażając sobie niedorzeczność takiej
    sceny. To jakby otrzeźwiło anioła, który odłożył na miejsce szklankę i podszedł do młodzieńca,
    patrząc mu w oczy. Jak szybko ta twarz potrafiła zmieniać uczucia! Była jak kameleon, a jej wyraz
    zależał od barwy myśli zajmujących umysł przybysza. Teraz stała się poważna i skupiona, cała
    wyprostowana sylwetka anioła wyrażała dostojność. Zbliżył twarz do twarzy Ariela, aż przeszedł go
    delikatny dreszcz udzielającego się niepokoju. Wcale nie zdziwiło go więc, że gdy mężczyzna
    przemówił, ton jego głosu był pełen powagi.
    – Arielu, nie jest zapewne dla ciebie tajemnicą, że nie przybyłem tutaj dla zastąpienia ci
    twojego jakże drogiego towarzysza niedoli… – Arielowi mimo powagi sytuacji zadrżały kąciki ust.
    Nawet poważny, nie umiał wyzbyć się ironicznego tonu! Nie chciałby być w skórze tego, do kogo
    przyjdzie w noc ostatniego namaszczenia.
    Anioł zreflektował się, że za sprawą jego zachowania nadaje swojej misji charakter
    przerażającej, mimo iż widocznie nie była godna tego miana. Po raz kolejny z łatwością kameleona
    powstrzymał emocje – rozluźniwszy się nieco, usiadł na krześle przy niewielkim drewnianym
    stoliku, służącemu dawniej Arielowi do podejmowania nieoczekiwanego gościa i podsunął drugie
    młodemu księdzu. Wciąż jednak nie powrócił do dawnego rozbawienia.
    – Usiądź Arielu, bo choć prawda, którą tu objawię, jest ci po części znana, to i tak wymaga
    dokładnego objaśnienia – młody słuchacz skwapliwie skorzystał z zaproszenia i utkwił w mówcy
    ciekawe oczy powleczone cieniem niepokoju – otóż abyś mógł w pełni zrozumieć przyczynę, dla
    której nawiedzam cię o tej dziwnej porze, będziesz musiał wysłuchać do końca opowieści, którą
    kiedyś przekazał ci twój dziadek, a której przypomnienie uznałem za słuszne zesłać dzisiejszej
    nocy, tak niefortunnie przerwanej – to mówiąc odchrząknął, poprawił się na krześle, spojrzał
    niewidzącymi oczami gdzieś w daleką przestrzeń i zaintonował dobrze znaną z dzieciństwa
    Arielowi gawędziarską manierą:
    „Dokonawszy dzieła zniszczenia, przeklęty uciekł z miejsca zbrodni niepojętej, by, ścigany
    krzykami przerażonych i groźbą Boskiej kary, schronić się w owej osadzie i tam wraz z jej
    mieszkańcami pogrążyć się we śnie. Myślał że to ukoi gniew Boży i ochroni go przed piekielnymi
    mękami. Lecz niedoczekanie! Niezbadanie są Boskie wyroki, lecz zawsze karzą one bezlitośnie
    tych, którzy dopuszczają się występków straszliwych wobec wiary ojców. Tak też ogień ów
    trawiący Złoty Kościół nadtopił szlachetne zdobienia. Zaś kruszec ów w magiczny sposób
    rozmnożył się, by wytrysnąć płynnym a gorącym strumieniem. I za Bożą wolą z owej polany rzeka
    złota spłynęła na uśpioną wioskę, wypełniając całą kotlinę, tak że najwyższe budynki aż pod sam
    dach zatopione zostały – i nikt się nie uratował. Także i ten przeklęty, pewien swojego triumfu, za
    pożądanie bogactwa i dobrobytu w tej zastygłej złotej trumnie żywcem pogrzebany został.
    A gdy rano słońce oświetliło owe ziemie, trzech strudzonych wędrowców ujrzało owe
    zniszczenia, i aż krzyknęli z trwogi na widok ogromu kary Pana. I każdy z nich poświadczy, że gdy
    słońce stanęło wysoko na niebie, złota pokrywa na powrót topnieć poczęła i w ziemię wsiąkać, tak
    że w godzinę ni śladu po kruszcu ni osadzie nie pozostało. I tak też od tego czasu wśród ludzi wieść
    się roznosi, że Złotego Kościoła żadne diabelskie zakusy zniszczyć by nie zdołały i że zniknął, by
    gdzie indziej się ukazać i świadczyć na chwałę Pana. Kto go zaś odnajdzie, wielkich
    błogosławieństw doświadczy i w szczególnej łasce Boga żyć będzie, póki sił mu starczy głosić Jego
    chwałę.”
    Przybysz zakończył uroczyście swoją opowieść, gdy stara żarówka wisząca u sufitu, jakby
    wzruszona tonem opowieści, z przejęciem zamrugała ostatni raz i cichym stuknięciem oblekła
    pokój w ciemności. Lecz anioł ani drgnął wobec tego zjawiska – czy on w ogóle potrzebował
    światła by widzieć? – zaś Ariel zbyt przejęty był rozważaniami nad sensem tej opowieści, by
    zdobyć się na jakąkolwiek reakcję. Pamiętał ją! Był wtedy mały jak w tym śnie, gdy usłyszał ją od
    swojego dziadka. Ile to już lat, jak odszedł na zawsze on niego. A szkoda! Gdyż Ariel pamiętał, że z
    tym wieczorem związane jest jakieś ważne wydarzenie… postanowienie? Nie, przeszłość była zbyt
    mglista dla niego, zbyt mocno czas zatarł szczegóły dzieciństwa. Wobec niemożliwości wysnucia
    jakiegokolwiek wniosku Ariel odwrócił swój wzrok ku oknu.
    Przez szklany przestwór pokój napełniało blade światło księżyca, spływające leniwie po
    ścianach, rysując kontury gwiazd na szklanych odbiciach naczyń i nabierające życia jedynie w
    wykrzywionej aureoli anioła, rozjarzając się błyskiem po to jedynie, by zaraz zostać pochłoniętym
    przez nienasyconą czerń nocy. Młodzieniec odczekał chwilę w milczeniu, a gdy jego oczy
    przywykły na powrót do ciemności, zwrócił się do anioła:
    – Pamiętam tę opowieść. To lokalna legenda, która miała szczęście obiec cały świat, nim
    oddaliła się w zapomnienie. Dziadek opowiedział mi ją, wraz z wieloma innymi historiami. Lecz
    gdzie w niej jest zawarty cel tej nocnej wizyty? – Ariel już dawno przestał przejmować się
    surrealizmem wydarzeń tej nocy. Lata studiów teologicznych nauczyły go dużej tolerancji na
    nieprawdopodobne zjawiska.
    Tym razem nieprzenikniona dla ludzkich oczu ciemność oszczędziła młodzieńcowi okazji
    do analizy skrytej w półmroku twarzy nieoczekiwanego gościa. Jednak chwilę wahał się on nad
    odpowiedzią – jak posłaniec, który świadom niewdzięczności swojej misji, ludzkim odruchem stara
    się przekazać komuś szczegóły jego zadania w możliwie atrakcyjny sposób.
    – Widzisz, Arielu… w każdej legendzie jest ziarno prawdy, a w tej to można powiedzieć
    nawet spora sadzonka. I każda taka historia może zdarzyć się ponownie. Tak jest i teraz – głos
    anioła przybrał ponury ton – lecz nieomylnym znakiem waszych czasów jest to, że tym razem
    Przeklęty pojawił się, nim zdążyli zaistnieć Błogosławieni. I gdy spełni swoje zamiary, straszliwa
    klęska ponownie spadnie na ludy tej ziemi. Cios tym silniejszy, im większy będzie triumf
    wyklętego. I niejedno niewinne ludzkie osiedle pogrąży się w płynnym chaosie, jeśli zasłużona kara
    spadnie na niego! Trzeba go powstrzymać, nim historia zatoczy koło, pomnożona tysiąckrotnie!
    Arielu – anioł uniósł ręce ku rozmówcy i nieomal zakrzyknął uroczystym tonem – w imię wiary i
    ludzkości musisz ratować Złoty Kościół!
    Mówca zastygł w emfatycznej pozie, czekając na oznakę wybuchu gorącego płomienia
    młodzieńczego zapału. Lecz Ariel tkwił wciąż nieruchomo na krześle, zaś w jego głowie kipiało
    gorące morze skłębionych myśli. Gdy w końcu się odezwał, był to raczej głos zaskoczenia niż
    uniesienia.
    – Ja? Ale… dlaczego? Przede wszystkim, nie posunę się do zbrodni i nie uwierzę w
    niebiańskość istoty namawiającej mnie do niej, nawet gdyby wymachiwała mi przed nosem
    skrzydłami o milionie śnieżnobiałych piór! – Ariel uznał, że bezpieczniej dla niego będzie pozostać
    w fazie zaprzeczenia.
    Anioł położył dłonie na stole, pochylił się lekko w geście poufałości i tym razem przemówił
    łagodnym tonem pedagoga metodycznie próbującemu wyjaśnić matematyczną zasadę uczniowi,
    który z jakichś względów opuścił tydzień nauki. Ariel był pewien, że gdyby w niebie istnieli
    samobójcy znudzeni wiecznym szczęściem, to jego rozmówca byłby doskonałym negocjatorem dla
    ich przypadków.
    – Arielu, kto mówi o zbrodni? Choć nie potrafię wskazać ci ścieżki do powstrzymania
    przeklętego, wiem, że błogosławieństwo Złotego Kościoła uczyni cię zdolnym do przeciwstawienia
    się mu. W owej legendzie brakło wybrańca, który miast poddać się urokowi Bożej łaski pochwyci
    wyklętego i przeciwstawi jego demonicznym zakusom moc własnej prawości. Lecz tym razem
    pewien jestem, że właściwa osoba siedzi tu oto naprzeciwko mnie! – Ariel wdzięczny był
    ciemności, że w tej chwili nie pozwalała mu ujrzeć wzroku anioła, niewątpliwie skierowanego
    wprost w głąb jego młodzieńczej duszy.
    – Skąd pewność, że jestem właściwą osobą? Nie odpowiedziałeś wciąż na pytanie, dlaczego
    nie zastukałeś, a raczej nie zawitałeś, do każdego innego pokoju dowolnego seminarium na całym
    kontynencie? – Ariela nieco przeraziła wizja wszechwiedzących istot w niebie, śledzących każdy
    postępek i każdą myśl wszelkiej istoty ludzkiej z osobna, w tej chwili wyraźniejsza i bardziej
    materialna niż kiedykolwiek indziej.
    – Mój drogi Arielu – anioł ponownie przyjął poufały ton wypowiedzi – czy przypominasz
    sobie, dlaczego zdecydowałeś się obrać karierę duchownego?
    Młodzieniec nie krył zaskoczenia pytaniem. Choć nikt nigdy nie zapytał go o to wprost,
    niejednokrotnie sam próbował sobie przypomnieć, kiedy tak naprawdę dojrzał do tej decyzji. To
    chyba po prostu zawsze w nim siedziało – lecz zawsze, gdy sięgał pamięcią wstecz, znajdował w
    niej jedynie chwile, gdy jako nastolatek nie zastanawiał się jeszcze nad tym, bądź też nieco starszy
    podjął już tę decyzję i przygotowywał się w pełni świadomie do nowej drogi życia. Skierował ku
    rozmówcy bezradny wzrok, mając nadzieję, że ten jest w stanie dostrzec go poprzez ciemności. Tak
    też się stało.
    Anioł podniósł się z krzesła i, pochyliwszy się nad stołem, niespodziewanym ruchem
    położył dłoń na głowie Ariela. Zaskoczony młodzieniec w pierwszym odruchu chciał odtrącić dłoń
    złożoną w tak dziwnym geście, lecz w tym samym momencie uderzyła go znajomość tego uczucia.
    Całą siłą woli nakłonił swój umysł do intensywnej pracy. Aż sięgnąwszy pamięcią ujrzał bliski mu,
    choć dawno zapomniany obraz.
    Mały ciemnowłosy chłopiec, pełen ekscytacji mówi coś szybko, w gwałtownych ruchach
    starając się dać ujście dziecięcej energii, wyraźnie czymś rozpłomienionej. Jest wieczór, w kominku
    dogasa żar ostatnich węgli – o, jak dobrze znany mu jest ten pokój! Z jego gościnnymi
    drewnianymi ścianami, przytulnym ciepłem kominka i rozkosznym zapachem sosny, w
    zamierzchłej przeszłości kołyszącym go do snu każdego wieczora! Nad stojącym malcem pochyla
    się siwy brodacz, ze zrozumieniem spoglądając w rozjarzone blaskiem źrenice. Choć jego oczy
    pozostają spokojne, wypełnione tą dojrzałą mądrością, która z pobłażliwością traktuje każdą
    szlachetną zapalczywość, to energiczność chłopca zdawała się sprawiać mu radość człowieka,
    któremu z racji wieku przyszło cieszyć się już głównie szczęściem innych. Łagodnym uśmiechem
    przytakuje słowom malca, nieco uspokaja go kładąc dłoń na jego bujnej czuprynie – a gdy ten
    ucisza się, z nabożnym niemal skupieniem wpatrzony w starca, ów zaczyna przemawiać do
    chłopaka…
    – Czy teraz przypominasz sobie, Arielu? – słowa anioła brutalnie przerwały wizję
    młodzieńca, zaś obrazy w jego oczach momentalnie rozwiały się, ustępując miejsca ciemnemu,
    bezosobowemu pokojowi seminarium, zdającego się jeszcze bardziej ponurym w kontraście
    ciepłych wspomnień dzieciństwa – owego wieczoru oznajmiłeś dziadkowi, iż Złoty Kościół z owej
    legendy stanie się kiedyś twoją własnością. Że odnajdziesz go, by nigdy żaden zły człowiek nie
    wykradł jego mocy, by we wszystkich dziecięcych pokojach świata można było już zawsze usłyszeć
    wieczorami legendę, gdzie błogosławieństwo Kościoła spływa na całą ludzkość, a wszystkie osady
    świata zalewa jedynie rzeka uśmiechu i dobroci – przybysz opuścił uniesioną dłoń, jednak nadal
    pochylał się nad Arielem, jakby przyglądał się przemianie, jaka zaszła w nim od czasu owego
    postanowienia – Tego wieczoru umieściłeś w swoim sercu owe pragnienie, biorąc dziadka na
    świadka swego przyrzeczenia. I choć czas zamazał jego świadomość w twojej pamięci, to ono
    tkwiło tam nieusuwalne, wbrew dorastaniu i rodzącym się w twoim umyśle pokusom właściwym
    wiekowi i wychowaniu kierując bez akceptacji świadomości twoje wybory na życiowe ścieżki
    nieznane i nieosiągalne szaraczkom o pustych sercach. Niebo zaś nie zapomina o danych mu
    obietnicach, jeśli złożone były gorącym sercem świadomym ich treści – tu odchylił się nieco i
    wyprostował znacząco, jakby swoim przenikliwym wzrokiem chciał przejść od detalu do ogółu,
    miast szczegółu serca objąć badawczym wzrokiem całą młodzieńczą duszę – zaś w tobie, potomku
    szlachetnego nestora swojego rodu, musiało być coś szczególnego, jeśli wśród dziesiątek historii tej
    jednej udało się rozpalić szczególny rodzaj zapalczywości, która raz rozniecona, przygasa jedynie z
    biegiem czasu, lecz nigdy nie traci wewnętrznego żaru. I wystarczy choćby i po latach jeden
    podmuch świeżego powietrza, by wybuchła na nowo płomieniem potężnym jak wtedy, gdy
    pierwsze iskry padły na podatny grunt młodzieńczego serca! – to mówiąc anioł opadł na krzesło.
    Bo też i jego rolę można było uznać za skończoną. Morze myśli w głowie Ariela zdało się
    przebić jakąś zaporę i, nieskrępowane żadną fizyczną przeszkodą, popłynąć kipiącą, rozpaloną
    rzeką. Tak, czuł w sobie ten żar, czuł jak wszystko staje się teraz dla niego jasne i oczywiste! Jak
    poznając zupełnie nową zdawało by się myśl, orientował się, że ona jest mu tak rozkosznie
    znajoma, że tkwiła w nim od zawsze! Odkąd sięgał pamięcią, zawsze żył dla czegoś, co ma zdarzyć
    się w przyszłości – nie znając celu swojego życia, mógł jednak z całą pewnością przysiąc, że choć
    zakryty dla niego, istnieje i kiedyś zostanie mu wyjawiony. A więc to jest to nieuświadomione
    pragnienie jego serca! To z tą myślą budził się z przeświadczeniem, że jeszcze chwilę tego w
    krainie Morfeusza w jego umyśle dokonywało się coś ważnego, czego teraz nie jest w stanie sobie
    przypomnieć! Posiąść tajemnicę Złotego Kościoła, by jego wyjątkową mocą naprawić krzywdy i
    uczynić świat lepszym! Tak, w tej chwili nawet najmniejsza cząstka jego umysłu nie wątpiła, że jest
    wystarczająco godnym zaszczytnego tytułu. Wszak od lat nieświadomie dążył właśnie do tego, owo
    zwycięstwo zdawało się naturalnym zwieńczeniem tych starań. A teraz jakiś zadufany w sobie
    diabelski pomiot chce wyzwać na pojedynek Niebiosa? Nie, nie można pozwolić, by ten szalony
    fantasta zniszczył cel jego życia, wieczną świętość której chwałę głosiły pokolenia! Trzeba ruszać,
    powstrzymać go natychmiast! Gdyby tylko wiedział wcześniej, przygotowałby się lepiej na
    wyprawę w nieznane!
    Nieznane? Ariel już chciał unieść się z krzesła, gnać, pędzić na spotkanie losu, gdy na
    gwałtowny ogień w jego oczach opadła delikatna mżawka wątpliwości. Lata życia w rzeczywistości
    dalekiej od ideału, wraz z przyziemnymi potrzebami dorosłego życia, na każdym kroku duszącym
    naiwność i prostotę nie zdołały zagasić zarzewia tkwiącego w jego sercu. Lecz niedorzecznym
    byłoby sądzić, że mogło ono pozostać przez te lata zupełnie nienaruszone. Inne cele, priorytety,
    nabyte prawdy otoczyły je murem, nie dającym się łatwo spopielić najczystszym motywom. I tak
    cienka pajęczyna wątpliwości nakazała młodzieńcowi pozostać jeszcze przez chwilę nieruchomym,
    wpatrzonym w przestrzeń nocnego nieba. Czy na pewno aby jest gotowy na to wyzwanie? Czego
    właściwie oczekuje od niego niebiański przybysz, z czym przyjdzie mu się zmierzyć? Czy nie
    rozsądniej byłoby dowiedzieć się tego, nim będzie za późno i okaże się, że porwał się z motyką na
    słońce? Czy nie lepiej zagwarantować sobie wsparcie? Wszak nie brak zaufanych przyjaciół! Może
    zadzwonić do nich z samego rana? Ale czy nie będzie za późno? Czemu ten wszechwiedzący anioł
    nie zdradza mu żadnych szczegółów? Pochwycony w pułapkę niekończących się rozterek, zwrócił
    pytający wzrok w stronę anioła, nie doczekawszy się odpowiedzi w świetle gwiazd błyszczących w
    milczeniu na niemej czerni nieba. I zamrugał ze zdziwienia nad przemianą, jaka zaszła w
    przybyszu, dostrzegalną bez trudu nawet w półmroku pomieszczenia.
    Jego gość, spełniwszy widać formalny wymóg wyłożenia mu uroczyście celu swojego
    przybycia i przekazania podniosłej misji, uznał za stosowne powrót do „cywila”. Siedział teraz
    pochylony, wygodnie rozparty na krześle o tyle, o ile pozwalało na to twarde drewniane oparcie.
    Gdzieś wyparowała cała jego uroczystość, a bez swej anielskiej otoczki wydawał się na powrót tak
    lekki w swym sposobie bycia, iż odnosiło się wrażenie, że nawet i bez skrzydeł mógłby unieść się
    pod sam sufit samą tylko swobodą ducha. Ariel nie mógł widzieć dokładnie jego twarzy, jednak był
    przekonany, że musiała ona teraz wyrażać ten sam spokój i ironię, jak wtedy, gdy po raz pierwszy
    ujrzał go w pożółkłym świetle pokojowej lampy. I niebawem lekki, nieco uszczypliwy ton, jakim
    ten przemówił, upewnił młodzieńca w swoim przypuszczeniu.
    – Arielu, czyżbyś nie był gotowy na noc swojego życia? – parsknął serdecznym śmiechem
    słysząc, jak zabrzmiały jego własne słowa – to znaczy, wiem że nie jestem wymarzoną damą, w
    towarzystwie której chciałbyś ją spędzić, ale też i chwała niebiosom nie pieszczoty są nam pisane.
    Widzę że w rozwianiu twych wahań niezbędna będzie moja pomoc. Mój drogi Arielu – młodzieniec
    przywykł już, że ów ton zapowiada kolejną żartobliwą uwagę – czy znasz grę w „trzy rzeczy które
    zabrałbyś na bezludną wyspę”? – Ariel otworzył usta, lecz anioł kontynuował, uważając
    najwyraźniej odpowiedź na to pytanie za zbędną – oto masz zagrać właśnie w tę grę. Jednak
    zamiast limitu trzech rzeczy, wszem i wobec ogłaszam limit czasowy trzydzieści sekund. I nie
    biegnij przez korytarz, ludzi pobudzisz – to mówiąc anioł najzwyczajniej w świecie odsunął
    krzesło, wstał i bez cienia zawahania skierował się w kierunku drzwi.
    Ariel zdezorientowany tym nagłym manewrem przez kilka sekund wpatrywał się jak
    urzeczony w gościa, gdy ten mimo ciemności pewnym krokiem omija wszystkie przeszkody
    pokoju, chwyta za klamkę i, pozostawiwszy drzwi otwarte, wychodzi na korytarz. Echo jego
    kroków dudni początkowo miarowo, lecz wkrótce zostaje stłumione przez miękki turecki dywan,
    wyłożony na korytarzu wbrew zdrowemu rozsądkowi i zapiaszczonym butom kleryków.
    Gdy ów stukot ucichł, Ariel przetarł oczy ze zdumienia. Odkąd brakło nieznajomego,
    wszystko zdawało się zacierać, stawać coraz bardziej absurdalne i nierzeczywiste. I gdyby nie
    otwarte drzwi, z pewnością młody ksiądz byłby w stanie zrzucić wszystkie te zdarzenia na karb
    sennych marzeń. Lecz te drzwi! Uparcie wzywały swoją otwartością, igrały sobie ze zdrowego
    rozsądku młodzieńca.
    – Safielu! – jak dziwnie zabrzmiało to imię, wywołane przez niego po raz pierwszy, w
    głuchej ciemności odbijające się w pustce. Zadrżał na myśl, że to wołanie było jak krzyk
    obłąkanego, bezskutecznie nawołującego wytwór swojej choroby. Odpowiedziała mu jednak
    jedynie cisza i chrapanie za ściany.
    I właśnie ten dźwięk przypomniał mu, że nie jest sam, jest otoczony ludźmi – ludźmi, którzy
    nie mogą się dowiedzieć o tym nocnym widzeniu. Już uspokoił swoje myśli, dokładnie wiedział co
    robić. Wszystkie wątpliwości prysnęły w nim jak delikatne zwierciadło wobec uderzenia młota
    nieoczekiwanego odejścia nieznajomego. Możliwie bezszelestnie lawirując po pokoju w słabym
    świetle gwiazd, zbliżył się do nocnej szafki przy łóżku. Odetchnąwszy z ulgą namacał na niej
    niedbale odrzucone wieczorem wczorajsze ubrania, chwaląc w duchu swą drobną nieporządność.
    Stare wytarte dżinsy, szara koszula, ciemna marynarka – w swojej niechęci do przebojowych
    ubiorów nigdy nie miał problemu z realizowaniem postulatu skromności pod tym kątem. W
    kieszeni na piersi poczuł lekki ucisk – sięgnął do niej dłonią i z satysfakcją stwierdził, że znajduje
    się tam książeczka z najważniejszymi dokumentami. W pośpiechu zawiązał sportowe buty i jak
    potrafił najciszej pospiesznie opuścił pokój. Nie przekręcił zamka w drzwiach – przy takiej
    widoczności szukanie klucza wydało mu się karkołomnym zadaniem. W końcu jeśli niedawna
    wizyta nie była omamem, jakakolwiek dbałość o seminaryjne dobra doczesne stawała się co
    najmniej śmieszna wobec tego, co gotował mu przyszły los.
    Czerń wypełniająca korytarz zdawała się nieco rzadsza wobec większej ilości okien, przez
    które zaciekawione gwiazdy przyglądały się niecodziennemu o tej porze wędrowcowi. Ich światło
    znajdowało tutaj więcej okazji do igraszek, tak że każda z nich mogła przejrzeć się w szklanych
    tabliczkach z numerami pokoi. Księżyc zaś szukał rozrywki w podziwianiu swojego odbicia w
    mlecznobiałej szybie przejścia dzielącego skrzydło seminarium od centralnie położonych szerokich
    schodów, wobec braku okien pogrążonych w zupełnym mroku. Mimo pośpiechu Ariel nie
    zdecydował się zapalić światła którymś z tkwiących co kilka metrów włączników – ktoś z
    kleryków, lub co gorsza ojców przełożonych mógł cierpieć na bezsenność czy też do późna
    przygotowywać się do jutrzejszych zajęć. A choć nie był już żakiem i nie podlegał ocenie włodarzy
    tego miejsca, konieczność wytłumaczenia się chociażby wobec przyjacielskiego zagadnięcia była
    ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował. Dlatego schodził pospiesznie, licząc schody i porównując je z
    tymi w pamięci. By nie zboczyć z prostej drogi, trzymał dłoń tuż przy ścianie, uważając, by
    przypadkiem nie strącić którejś z wiszących na niej gaśnic. Cały czas w ślad za nim wędrowała
    niepewność. Jego serce kołatało, a umysł z trudem odpychał otaczające go wątpliwości. Jak
    niecierpliwy był w tym momencie! Dziesięć schodów, dwadzieścia, trzydzieści… trzecie piętro,
    drugie, pierwsze… Wstrzymał oddech, gdy przekraczał ostatni stopień…
    Hol seminarium wyglądał zupełnie zwyczajnie, choć nieczęsto miał okazję oglądać go w
    barwach nocy. Przy ścianach stało kilka długich ławek, pośrodku stoliki z rozłożoną na nich prasą i
    ulotkami, na tablicach wisiało mnóstwo plakatów i ogłoszeń. Za przeszklonymi drzwiami
    wejściowymi ukazywał się fragment parkingu – część zwyczajnego, zewnętrznego świata skąpana
    w świetle ulicznych latarni. Z portierni, jedynego miejsca tego budynku napełnionego światłem
    żarówek, wylewającym się przez skierowane ku drzwiom wejściowym okienko, dochodziło ciche
    pochrapywanie. Zaś w owej smudze światła stał On – ze swoją ironiczną pozą i rozbawioną miną,
    jakby żywcem wyjęta z pokoju i ustawiona tutaj zawadiacka figura.
    – Sa… – Ariel stłumił cisnące mu się na usta wezwanie na widok gestu uciszania
    wykonanego przez anioła. Następnie niebianin machnął kilkakrotnie dłonią, jakby przyzywając do
    siebie młodzieńca.
    Ariel posłusznie zbliżył się do niego, nawet rad z kilku dodatkowych sekund na
    zaznajomienie się z sytuacją. Wzrok anioła wyrażał delikatne pobłażanie wobec zaskoczonego
    wyrazu twarzy Ariela. Jednak księdza dziwiła nie prawdziwość nocnego przybysza, lecz to, że
    jeszcze niedawno mógł w jakimkolwiek stopniu kwestionować jej prawdziwość. Ale też i nigdy
    dotąd nie słyszał o wysłannikach nieba inaczej niż czytając płaskie historie żywotów świętych. Zaś
    sugestywne historie schizofreników jak żywe stawały mu przed oczami na samo ich wspomnienie.
    A zatem naprawdę przyjdzie mu wyruszyć w nieznane! Terapia Safiela zadziałała doskonale, już
    żaden szept sceptycyzmu nie zagłuszał krzyku jego misji. Nieco tylko drżał na myśl o tym, jak
    będzie wyglądał jej exodos, skoro już prolog zdolny byłby wstrząsnąć nawet kamiennym posągiem.
    Anioł wskazał mu palcem źródło chrapania. To stary, zasuszony portier, znudzony
    śmiertelnie monotonnością nocnej wachty, wygodnie rozparty na krześle odpłynął w objęcia
    Morfeusza w tę pogodną letnią noc. Ariel starał się kilkoma gestami dać do zrozumienia, że przez
    uchylone drzwi wkradnie się do jego małej samotni i niepostrzeżony otworzy drzwi wejściowe.
    Safiel uśmiechnął się szeroko, pochylił głowę na znak że zrozumiał plan… po czym gwałtownie
    pokręcił głową przecząco i nim młodzieniec zdążył uczynić jakikolwiek ruch, zastukał energicznie
    w okienko.
    Ariel syknął ze złości, widząc jak przebudzony portier podskakuje groteskowo na krześle,
    rozgląda się energicznie i drapiąc się po błyszczącej łysinie, sklejonymi od snu oczami stara się
    przypomnieć sobie, dlaczego nie jest we własnym łóżku.
    – Pochwalony! Błogosławieni ludzie czystego sumienia, albowiem oni mogą spać
    spokojnie! Lecz proszę prędko otworzyć słudze Bożemu, ojciec Ariel pilnie wzywany jest, by
    udzielić namaszczenia śmiertelnie choremu – młodego księdza zaskoczył dostojny ton głosu
    Safiela. Widać miał na podorędziu wiele aktorskich masek. Jednak musiałby był bardzo naiwny
    sądząc, że tonem głosu zdoła zamaskować swój karykaturalny wygląd, nawet jeśli idzie tutaj o
    rozespanego stróża. Chcąc wyrazić dezaprobatę, wykonał gest rezygnacji i już otwierał usta, gdy
    spojrzawszy na Safiela stanął jak wryty.
    W aparycji anioła teoretycznie nic się nie zmieniło. Jednak nie wiadomo kiedy groteskowe
    ubrania zastąpił brąz franciszkańskiego habitu. Stał wyprostowany, dostojny, z jego złożonych dłoni
    ku dołowi spływał drewniany różaniec, zaś pełna powagi twarz miast rozbawienia wyrażała
    nabożne skupienie. Tylko bardzo uważny obserwator dostrzegłby, że jedynie w jego oczach tliły się
    nadal ogniki ironii, będące świadectwem granej przez niego farsy.
    Zaskoczony nagłą wizytą portier starał się również przybrać minę człowieka zasmuconego
    tragedią ludzką, lecz marne zdolności aktorskie nie pozwalały mu do końca ukryć poczucia ulgi, że
    wysoki zakonnik najwyraźniej nie jest zainteresowany zgłaszaniem gdziekolwiek jego małej
    drzemki w pracy. Ruchy mężczyzny były pospieszne, niezdarne – w końcu jednak natrafił palcem
    na przycisk otwierający drzwi wejściowe. Ariel również z ulgą uświadomił sobie, że stary stróż nie
    jest bynajmniej osobą skłonną do roztrząsania tożsamości osoby, która teraz stanowczo domagała
    się otwarcia drzwi wejściowych. Od wewnątrz, mimo że nigdy wcześniej ich nie przekroczyła.
    Safiel zdecydowanym ruchem pchnął drzwi i usłużnym gestem zaprosił Ariela do ich
    przekroczenia. Widać był zdeterminowany do końca grać komedię przed stróżem. Młodzieńcowi
    było to tylko na rękę – wszak na wypadek konieczności powrotu warto było pozostawić sobie
    ścieżkę pozorów otwartą. Skinieniem głowy podziękował i przekroczył bramę budynku, który przez
    kilka lat dość nieudolnie starał się stać jego drugim domem.
    Uderzył go lekki powiew wiatru, niosący świeżość łąk i lasów, które niewątpliwie musiał
    jeszcze niedawno przeczesywać na swojej drodze. Była ciepła, letnia noc. Gałęzie kilku
    rozproszonych po okolicy drzew kołysały się łagodnie – jakby obserwując niecodzienność zdarzeń
    tej nocy, drżały z ekscytacji w oczekiwaniu na rozwój wypadków. Rozproszone smugi światła
    wytryskiwały z nielicznych latarni, pełznąc po ścianach ceglastoczerwonych budynków aż na
    asfaltową ulicę, jakby chcąc wydostać się z tego zakątka ku widocznym w oddali wielkim światłom
    centrum miasta.
    Ariel usłyszał za sobą trzask zamykanych drzwi. Zwolnił, pozwalając dogonić się swemu
    towarzyszowi. Tak naprawdę nie miał pojęcia, dokąd iść – już dobrą chwilę temu zaczął
    zastanawiać się nad możliwą lokalizacją Złotego Kościoła. Nie wydawało mu się, by w dzisiejszych
    czasach taki budynek mógł pozostać niezauważony – nieprzeniknione lasy pełne legend na ich
    temat pozostały już chyba tylko w puszczy amazońskiej. Przeszukiwał w myślach najbliższe
    okolice seminarium i nie wydało mu się, by mógł znajdować się gdziekolwiek w pobliżu.
    Ciekawym wzrokiem omiótł anioła. Ten zachował swój strój, jednak gdzieś po drodze
    zgubił całą wcześniejszą godność. Znów nie szedł, a człapał pochylony, wyszczerzywszy zęby w
    żurnalowym uśmiechu. Wydawał się w tej chwili najbardziej chyba aktorem po udanej próbie
    generalnej, daremnie wyczekującym oklasków wobec braku publiczności. Arielowi przyszło do
    głowy, że być może Safiel unika wystąpień w oficjalnym tonie dlatego, że wyprostowana postawa
    jeszcze bardziej upodabnia go do wysokiej tyczki. Jednak całkowite zatarcie tego wrażenia przez
    jakikolwiek strój czy nonszalancję było marzeniem ściętej głowy.
    Anioł delikatnym ruchem wypuścił z dłoni różaniec, który zsunąwszy się z jego rąk, nim
    zdążył upaść na ziemię, stał się delikatną mgiełką i szybko rozpłynął w nienasyconym nocnym
    powietrzu. Ariel musiał przyznać, że był to wcale niezły sposób na rozwiązanie problemu
    zwiększenia podaży ubrań przez odwiedziny niebiańskich istot na ziemskim padole.
    Safiel sięgnął do kieszeni ukrytej w habicie i wyciągnął z niej jakiś niewielki płaski
    przedmiot. Ariel chciwie spojrzał na jego dłoń – czyżby mieli przenieść się gdzieś jakimś anielskim
    sposobem? Safiel odpowiedział mu swoim nieprzeniknionym uśmiechem, wykonał nieznaczny ruch
    ręką i… na pobliskim parkingu rozległo się stuknięcie otwieranych zamków w samochodzie. Ariel
    spojrzał ku źródłu owego dźwięku i zawiedzenie, wywołane prozaicznością środka transportu,
    momentalnie ustąpiło miejsca zdumieniu. Na parkingu, w odosobnionym miejscu od strony drogi
    wyjazdowej stał najspokojniej w świecie kabriolet Ferrari o wartości małego domku. Lecz nie
    byłoby to wystarczające dla zaskoczenia młodego księdza, gdyby nie fakt, że nawet z dala od
    parkingowej latarni delikatna jej poświata demaskowała najbrzydszy kolor lakieru, jaki tylko można
    sobie wyobrazić. Przypominał on Arielowi przegniłą czerwień pomidorową pomieszaną z tandetą
    zabawkowych wozów strażackich. Chyba nikt na świecie nie zdecydował by się tak pomalować
    auta tej klasy, zaś niejeden warsztat zapewne odmówiłby wykonania lakierowania ze stanowczością
    fryzjerki przyjmującej klientkę chcącą w ramach zakrapianego zakładu ogolić głowę na łyso. Widać
    u Safiela moc stwarzania nie szła w parze z mocą posiadania gustu.
    – Arielu, po twojej minie wnioskuję, że oczekiwałeś, bym co najmniej pochwycił cię wpół i
    uniósł na swych anielskich skrzydłach – zauważył uszczypliwie.
    Młody ksiądz na tę uwagę natychmiast starł z twarzy wyraz rozczarowania.
    – Ja zaś sądziłem, że snobistyczny, kopcący smok pod żadnym względem nie licuje z
    franciszkańskim habitem – obronił się sarkastycznie.
    – Oj, czyżbym słyszał w twoim głosie ironię? Nasz pacjent wychodzi z szoku i wraca do
    zdrowia – „mimo mocno szurniętego doktora”, dopowiedział Ariel w myślach – lecz uważaj z tym
    tematem, bo jeszcze mnie przekonasz i na franciszkańską modłę udamy się do celu podróży pieszo i
    bez butów – zaśmiał się krótko i wskoczył jednym zwinnym ruchem do samochodu, bo dotarli już
    do niego.
    Ariel westchnął tylko na uwagę pod swoim adresem i w milczeniu zajął miejsce pasażera.
    Niebawem też pierwszy warkot silnika oznajmił mu, że oto rozpoczęła się jego podróż w nieznane
    – pełna nadziei i niepewności.
    ***
    Ariel spoglądał przed siebie, bezwiednie obserwując, jak kolejne kilometry drogi otulone
    światłem samochodowych reflektorów znikają pod maską samochodu. Po bokach drogi śpiesznie
    przemijała przyroda – rzadki, rozmyty las wydawał się cichy i martwy, nie mogąc zagłuszyć swoim
    szmerem natarczywych pomruków silnika. Zieleń jakby rozmyślnie skryła się w ciemności,
    urażona, że jej gość nie zatrzyma się, by podziwiać jej letnią kreację. Przeciwległym pasem asfaltu
    od czasu do czasu przemykały leniwie pojazdy, uwożąc w swych wnętrzach sennych ludzi
    spieszących na spóźniony spoczynek.
    Świeżo upieczony ksiądz próbował zawzięcie uporządkować myśli w swojej głowie. Choć
    nie miał zegarka, swoim wyniesionym z nabożeństw niezawodnym zmysłem czasu przypuszczał, że
    ich podróż trwała jak do tej pory co najwyżej kilkadziesiąt minut. Safiel dość szybko znudził się
    spokojną jazdą uliczkami uśpionego miasta i skierował samochód na trasę. Niewiele jednak mówiło
    to pasażerowi o celu ich podróży – co najwyżej mógł określić, w którą stronę kraju się kierują, ale
    skąd pewność, że pozostaną w granicach jednego państwa? Ariel po cichu liczył na to – nie był
    pewien, czy w wypadku kontroli paszportowej anioł bardziej skłonny będzie utkać im dokumenty z
    tej wszechmogącej anielskiej mgiełki, czy też w ową mgiełkę zamienić całe przejście wraz z
    granicznikami. Na razie jego kierowca nie uznał za stosowne pozbyć się nawet owego habitu,
    którego luźny materiał łopotał rozwiewany ciepłym powietrzem lata. Rozparł się za to wygodnie w
    pozycji zupełnie nie zakonniczej i niezgodnej zapewne z dowolnym kodeksem drogowym
    cywilizowanego świata. Mimo to Ariel czuł ulgę, że przynajmniej styl jazdy nie odzwierciedlał
    ekstrawaganckiej osobowości niebianina – domyślał się, że widocznie nie miał on jeszcze zbyt
    wielu okazji do jazdy samochodem, a zatem i konieczności walki z jej rutyną. Tylko wskazówka
    prędkościomierza raczej przesadnie jego zdaniem odchylała się w prawo. Starał się jednak nie
    zwracać na to uwagi, mniemając na podstawie niedawnych doświadczeń, że w swoim
    ekscentryzmie anioł zupełnie na serio gotów jest zmienić ironiczną franciszkańską uwagę w
    rzeczywistość. Jego towarzysz też nieskory był do rozmowy, siedzieli więc w milczeniu,
    wysłuchując niekończącego się monotonnego monologu silnika. Raz tylko, na początku podróży,
    Safiel odwrócił się do młodzieńca i rzekł zupełnie poważnie:
    – Wiem, że choć serce masz na pozór spokojne, duch twój rwie się ku poznaniu przyszłości.
    Nie mogę jednak na razie zaspokoić twojej ciekawości. Słowa moje nie są w stanie wyłożyć
    wszystkiego, jedynie pogłębiłyby twoją ciekawość. Kto posiądzie całość wiedzy tajemnej, dla tego
    stanie się ona źródłem dojrzałej mądrości. Lecz kto zdobędzie jeno jej ułamek, temu przyniesie ona
    jeno pychę i odwiedzie od drogi poznania – jego głos ponownie na moment wprawił Ariela w
    drżenie. Mimo że słyszał go już wiele razy, nie potrafił się przyzwyczaić do tak uroczystego,
    wzniosłego tonu. Zastanawiał się, czy w poprzednim ustroju w niebie Safiel mógłby zrobić karierę
    w delfijskiej wyroczni. Jednak anioł nie miał widać ochoty na odświętne pozy, gdyż po chwili
    namysłu uśmiechnął się i dodał:
    – A tak w ogóle, to fajne masz włosy.
    Ariel odruchowo spojrzał do bocznego lusterka i ujrzał, jak jego bujne kosmki pod
    wpływem wiatru zamieniły się w nastroszoną czuprynę. Przygładził je machinalnie, jakby łudząc
    się, że cokolwiek to zmieni – mógł jedynie mieć nadzieję, że w ciemności żadna wrona nie pomyli
    go ze swoim gniazdem. Mimo to poczuł ulgę, że anioł tak szybko powrócił do wcześniejszej pozy i
    nie pozostawił go długo pod przytłaczającym wrażeniem poważnych słów. Ariel jakoś wolał
    spoglądać na swojego towarzysza jak na nieszkodliwego dziwaka zajętego własnymi myślami niż
    na uważnego mentora śledzącego każdy ruch swojego podopiecznego.
    Od tego momentu atmosfera podróży była bez zarzutu. Młody ksiądz z racji choćby samej
    wyuczonej profesji umiał powściągnąć emocje i spokojnie wyczekiwać dalszego rozwoju
    wypadków. Z drugiej strony ciekawość przyszłych wydarzeń sprawiała, że nie czuł się ani odrobinę
    senny. Przez chwilę kusiło go, by włączyć radio, jednak szybko zrezygnował z tego pomysłu. Skoro
    Safiel sam nie wpadł na ten pomysł, widać miał ku temu powód. Mimo że Ariel był pewien, iż
    anielska percepcja wielokrotnie przekracza ludzką, to nierozsądnym byłoby samemu dostarczać
    niebianinowi okazji do rozpraszania się.
    Ksiądz co chwila spoglądał na Safiela i z niepokojem zauważył, że kierowca od dłuższej
    chwili wpatruje się w jeden niewidoczny dla ludzkiego oka punkt, a wraz z upływem czasu jego
    uśmiech staje się coraz bardziej wymuszony. Ariel podążył za jego wzrokiem, jednak w ciemności
    nie dostrzegł nic niepokojącego. Po chwili mroku wyłoniło się światełko na poboczu, wciąż
    niegroźne. Dopiero po chwili zorientował się, z jakiego źródła ono pochodzi. Drogówka! Jeden rzut
    oka na prędkościomierz wystarczył, by z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością
    stwierdzić, że czeka ich mała przerwa w podróży.
    – A to ci psikus! – Safiel już bez cienia niepokoju ani namysłu uniósł dłoń, jakby chcąc
    rzucić prestidigitatorskie zaklęcie.
    Ariel już dawno zauważył, że nadprzyrodzone zdolności aniołów nie mają nic wspólnego z
    tajemnymi układami rąk czy łacińskimi inkantacjami. Po prostu jego towarzysz lubował się w
    teatralnych gestach. Mimo to przysłonił dłonią oczy, bez cienia ironii obawiając się, że Safiel
    równie pokazowym manewrem może wysadzić któreś z pobliskich wzgórz dla odwrócenia uwagi
    patrolu.
    Młodzieniec mrugnął i w tym samym momencie poczuł coś dziwnego pod nogami.
    Zaskoczony opuścił dłoń z oczu. W ułamku sekundy przerażenie ścięło mu krew w żyłach. Siedział
    na miejscu kierowcy, Safiela nigdzie nie było, zaś samochód w jednej chwili pozbawiony kontroli
    zbaczał lekko z pasa ruchu, mimo nieznacznego zwalniania nadal gnając przed siebie w szalonym
    tempie. Ariel odruchowo złapał kierownicę, sprowadził samochód na właściwy tor i machinalnie
    nacisnął pedał hamulca, przewidując pojawienie się za kilkadziesiąt metrów policjanta
    nakazującego zatrzymanie pojazdu. Słusznie jak się okazało.
    Tak dawno nie wykonywanie, lecz nigdy nie zapomniane manewry obudziły w nim
    wspomnienia. Nigdy nie zdobył prawa jazdy, choć jak wielu w pewnym wieku bardzo chciał to
    osiągnąć. Zaczął nawet kurs i nauczył się wszystkich podstawowych rzeczy, kiedy nadszedł ten
    dzień. Dzień, w którym ujawnił oficjalnie całej swojej rodzinie zamiar pójścia do seminarium.
    Ojciec był wściekły, krzyczał, że to dziadek nakładł mu do głowy. Że taki smarkacz nie może
    wiedzieć czego chce. O tak, ojciec już widział Ariela inżynierem. Już wyobrażał sobie siebie z
    gromadą wnucząt. On wiedział lepiej. Wydarł się, że na fanaberie płacił nie będzie, niech go
    przyszli wierni opłacą. To było piekło dla przyszłego kleryka. Ale nie mógł już dłużej zbywać
    wymówkami pytań o plany na przyszłość. Musiał. I pamięta do dzisiaj.
    Później ojciec pogodził się nieco z wyborem Ariela. Nie miał wyjścia, matka stanęła za nim
    murem. Dzięki temu mógł skończyć studia bez miliona wyrzeczeń. Do tematu nauki jazdy jednak
    już nie wracał. Zbyt kojarzył mu się z tamtymi chwilami.
    Ariel włączył kierunkowskaz i zjechał na pobocze. Serce waliło mu jak oszalałe, ręce drżały
    niemiłosiernie. Jakakolwiek próba ich uspokojenia tylko je nasilała, z góry skazana na
    niepowodzenie. A mógł jechać dalej! W tej łupince nigdy w życiu nie dogoniliby sportowego
    samochodu takiej klasy. Jednak zupełny paraliż woli uniemożliwił mu podjęcie jakiegokolwiek
    działania, a gdy policjant podszedł do samochodu, było już za późno. Zresztą, skąd miał mieć
    pewność, że ten twór nie rozwieje się w gęstej chmurze oparów na pierwszym zakręcie?
    Barczysty policjant nie wyglądał na służbistę. Wbrew sztywnej, nieco dumnej postawie w
    jego oczach tliła się senność – widać mimo pozorów nie był szczególnie asertywny, skoro
    nienawykły do nocnej służby wyraźnie został na nią z tych czy innych powodów wypchnięty. Tym
    gorzej, trudno było w tej sytuacji oczekiwać od niego poczucia humoru – a Ariel nie widział
    możliwości wyjaśnienia okoliczności zatrzymania inaczej niż żartem. Przy założeniu, że nie chce
    spędzić najbliższych tygodni na obserwacji psychiatrycznej.
    Policjant bezbarwnym głosem robota wypowiedział standardową formułkę, po czym
    poprosił o dowód rejestracyjny pojazdu. Ariel, bojąc się wybuchu nieudolnie skrywanego
    przestrachu, wymamrotał coś niezrozumiale na znak potwierdzenia i pochylił się nad schowkiem,
    grzebiąc w nim zawzięcie. Po części miał nadzieję znaleźć tam jakiś cud w wersji przenośnej, a po
    trosze chciał po prostu zyskać kilka sekund – choć był pewien, że nawet i w warunkach spokoju
    jego umysł nie byłby w stanie w żadnym czasie stworzyć przekonywującego planu działania.
    Policjant jeszcze zanim podszedł do samochodu, już stał się podejrzliwy na sam widok
    młodzieńca za kierownicą. Także i on nie był w stanie ukryć emocji, zwłaszcza przed analitycznym
    umysłem księdza, który z łatwością odczytywał każdy niemal urzędowy grymas z jego twarzy.
    Teraz zaś z każdą chwilą owa podejrzliwość narastała. Kątem oka Ariel dostrzegł, jak stara się
    niepostrzeżenie dać znak koledze w radiowozie. Doprowadzony do granic wytrzymałości
    młodzieniec nabrał powietrza, podniósł się i…
    Mimo że głowę miał skierowaną ku dołowi, zobaczył przed oczami wirujące gwiaździste
    niebo. Zaskoczony chciał krzyknąć, lecz sekundę później wszystko ustąpiło i na powrót spoglądał
    na tapicerkę samochodu, czując nieznośne uderzenie – musiał zwyczajnie trafić głową w
    kierownicę. Przy jego szczęściu, to mógłby nawet nabić się na jej kant – pomyślał ponuro. Szkoda
    że nie uderzył mocniej i nie stracił przytomności. O, to byłoby perfekcyjne wyjście z sytuacji mimo
    pozornej utraty kontroli nad nią. Teraz już za późno, przecież nie zacznie przy policjancie walić
    głową w kierownicę. Nadmiar nerwów zaczynał kierować jego myśli na niebezpieczne tory, kiedy
    dostrzegł płaską plastikową okładkę zablokowaną na pedale gazu. Czy to?! Ale aby na pewno?
    Nieco pokrzepionym tonem przeprosił policjanta w języku zbliżonym do ludzkiego „musiało mi
    upaść”, po czym podniósł zapewne świeżutko utkany dowód rejestracyjny.
    Policjant podejrzliwie wziął go w dłoń i zaczął omiatać wzrokiem poszczególne rubryki. A
    Ariel niemal fizycznie czuł, jak w miarę tego sprawdzania w oczach mundurowego przedzierzga się
    z młodego amatora cudzych samochodów w zblazowanego syna snobistycznego bogacza. Ta
    pozycja także nie była najfortunniejszą, jednak dawała przynajmniej szansę kontynuowania
    podróży na własnych nogach. Po franciszkańsku – zauważył kwaśno.
    Upewniwszy się o szeroko pojętej autentyczności dokumentu, policjant powrócił do swojej
    bezbarwnej pozy. Przekonawszy się o codzienności przypadku, łatwiej było mu okryć maską
    mundurowego swoją osobowość. Arielowi ta przemiana skojarzyła się z poznaną dziś w nocy
    osobą. Czy wszyscy zawsze grają pozy? – pomyślał i zastanowił się nad tym, czy i on czyni to
    bezustannie. Anioł był w tej zmianie masek tak płynny i groteskowy, że wyczulił zmysły księdza na
    tę manipulację osobowością. Rozważania młodzieńca przerwało jednak wezwanie do okazania
    osobistych dokumentów.
    Ariel sięgnął do kieszeni i z żalem poczuł, że w książeczce nie pojawiło się żadne uplecione
    z mgły prawo jazdy. Chwilę próbował wydostać z okładek właściwy dokument tożsamości, jednak
    jego dłonie nadal drżały – widać do ciała wolniej niż do umysłu docierała informacja o ustąpieniu
    głównego zagrożenia.

  26. Tak jak myślałem, uciął. Ponownie dla celów formalnych ( czytać W PDF-ie!) wrzucam resztę.

    Przekonawszy się o bezcelowości swojego działania, z bezradnym wzrokiem
    podał policjantowi całą okładkę na dokumenty. Ten kiwnął głową, bez entuzjazmu polecił poczekać
    chwilę i udał się do radiowozu.
    Teraz dopiero Ariel miał chwilę na ochłonięcie. Wywinął się w ostatniej chwili! Dotąd nie
    myślał o Safielu, lecz teraz chwila odprężenia przyniosła mu złość. Tym razem przesadził! Jak mógł
    wywinąć taki numer! A co gdyby jego pasażer nie umiał prowadzić ani w ząb? Anioły nie powinny
    wykorzystywać mocy do takich celów! Chyba nigdy nie wsiadłby do zgniłoczerwonego Ferrari
    wiedząc, że jego kierowca posiada taką zdolność. Fakt, trudno byłoby aniołom posiadać znajomość
    systemu komunikacji podmiejskiej całego świata… Myśli Ariela znowu popłynęły na boczny tor,
    tak że zostały przerwane dopiero przez powrót mundurowego. Policjant wyglądał jakoś inaczej i był
    lekko zaczerwieniony, choć trudno przypuszczać, by wspomagał się trunkiem na służbie.
    – Oto pańskie dokumenty, może pan jechać dalej. Proszę zwracać więcej uwagi na
    prędkościomierz – to mówiąc oddał Arielowi dokumenty, zdawkowo życzył pomyślnej drogi i
    odwróciwszy się, oddalił się w stronę radiowozu.
    Ksiądz nie mógł uwierzyć w to co przed chwilą usłyszał. Dopiero gdy policjant oddalił się
    na znaczną odległość ocknął się, przekręcił kluczyk w stacyjce i wciąż pełen niepokoju odjechał
    czym prędzej. Dopiero gdy radiowóz zniknął zupełnie za zakrętem, Ariel rozluźnił nerwy napięte
    jak postronki. Co właściwie stało się przed chwilą? Wolał się nie zastanawiać. Zdecydowany
    odłożyć niemiłe wspomnienie na później, zaczął rozważać swoje obecne położenie.
    Safiel zniknął – kto wie czy nie bezpowrotnie – lecz tym razem wspomnienie niedawnego
    kołatania serca i kabriolet o paskudnym lakierze nie pozostawiały mu wątpliwości co do
    prawdziwości przeżyć tej nocy. Zbyt długiej nocy! Ariel spojrzał tęsknie na horyzont, myśląc o
    uśpionym słońcu, które niebawem przebudzone miało ciekawe świata rozesłać jak co dzień na
    zwiad swoje promienie. Zaglądając ludziom do okien, oblewać je budzącym blaskiem, a za
    pośrednictwem ptaków wygrywać skoczne melodie pod oknami. Lecz na razie świat tkwił
    nieruchomo, zatopiony w jednostajności mroku.
    Ariel rozglądał się bacznie na boki, szukając najbliższego zjazdu. Nie chciał ryzykować
    spotkania z kolejnym patrolem, poza tym miał zamiar poszukania Złotego Kościoła na własną rękę.
    Skoro tylko wstanie świt, popyta w pobliskich osiedlach ludzkich o miejscowe atrakcje i legendy.
    Choć nie rodziło to wielkich nadziei, miało jednak większe znamiona powodzenia niż bierny
    powrót do seminarium.
    Gdy oderwał wzrok od kolejnej tablicy informacyjnej, zamarł zaskoczony. Przez te kilka
    sekund gdzieś z ciemności lasu kilkadziesiąt metrów dalej wyrosła przed nim biała postać. Zaklął i
    mocno wcisnął pedał hamulca. Opony samochodu zajęczały w proteście. Lecz postać tkwiła
    nieruchomo, nic nie robiąc sobie z ich głośnych skarg. Zjawa? Samobójca? Ariel ze zdumieniem
    obserwował, jak zmniejszający się z ułamka na ułamek sekundy dystans nie robi na pieszym
    wrażenia. A może to tylko w jego percepcji świat zwolnił w obliczu niebezpieczeństwa? Wraz z
    kolejnym uderzeniem adrenaliny skręcił lekko kierownicę – nie zamierzał wypaść z drogi przez
    jakiegoś świra. Spostrzegł, że spod białej bluzy z kapturem wyziera para błyszczących oczu, i ten
    nienaturalny wyraz wprawił go w drżenie. Może lepiej było wcisnąć pedał gazu? Ale już o
    centymetry mijał nieznajomego. Zmrużył oczy w oczekiwaniu na głuche uderzenie, gdy ten w
    ostatniej chwili uskoczył kocim ruchem i wlepił wzrok w Ariela. Żaden człowiek nie mógł posiadać
    takiej zwinności. Ariel wstrzymał oddech i bezwiednie zatrzymał pojazd całkowicie. Ten skok
    dawał się wyjaśnić na dwa sposoby. I żadnego z nich nie rozwiązywała ucieczka.
    Nadąsany patrzył jak zakapturzona postać idzie ku niemu znajomym kołyszącym krokiem.
    Mimo złości nie mógł ukryć ciepła rozlewającego się w jego sercu – jak zawsze, gdy w nieznanej
    rzeczywistości spotykamy coś znajomego, swojskiego.
    Nie czekając na słowa powitania, z szybkością karabinu wyrzucał w przestrzeń słowa
    oskarżeń:
    – Narażenie na niebezpieczeństwo! Lekkomyślność na drodze! Wrobienie w kontrolę
    drogową! Powinienieś za to pucować chmurki przez tysiąc lat! Ty… – Ariel przerwał, widząc że
    zakapturzony podszedł do drzwi samochodu i słuchając jednym uchem, czeka tylko obojętnie na
    koniec wywodu.
    – Arielu mój drogi – zdjął kaptur, spod którego wyłoniły się jasne włosy i ciemne oczy
    niewiniątka – czy naprawdę nie wyolbrzymiasz moich win? Mogłem przecież równie dobrze
    ukazać ci się we śnie. To twoja misja, nie mogę zminiaturyzować Złotego Kościoła i
    zmaterializować go w seminarium, choć tak byłoby twoim myśleniem najłatwiej. Tak samo nie
    mogę usuwać wszystkich kłód spod świętych nóg wybrańca, inaczej wziąłbym do swego celu
    pierwszego lepszego kleryka który nie wezwie policji na mój widok. No, przesiadamy się! – tą
    komendą uciął dyskusję, choć Ariel już otwierał usta.
    Ksiądz z przekąsem ustąpił mu miejsca i obserwował niechętnie, jak wraz z powrotem na
    fotel kierowcy także i osobowość anioła wraca w dawne ramy. Nie mógł jednak darować sobie tej
    ostatniej uwagi.
    – Myślałem, że wpływanie na wolną wolę ludzi to niedozwolona manipulacja losem –
    wspomniał dziwną przemianę, jaka zaszła nieoczekiwanie w mundurowym, a którą teraz
    wytłumaczył sobie anielską interwencją.
    Safiel roześmiał się serdecznie na te słowa.
    – A więc przypisujesz boskim mocom wyzwolenie cię z niebezpieczeństwa? O, nieco
    przeceniasz moją troskę o ciebie. Więc nie wiedziałeś? – anioł pokręcił głową w lekkiej zadumie –
    prawdę zatem mówią wasi filozofowie, że największy potencjał człowieka rodzi się w
    nieświadomości! Sprawdź swoje kieszenie, a prawda będzie ci ukazana – anioł nabijał się z maniery
    wiejskiego kaznodziei.
    Ariel zaskoczony sięgnął ręką do kieszeni. Co mógł tam mieć? Jego ręka napotkała tylko
    pliczek dokumentów. Zaraz… czyżby? We wcześniejszym zdenerwowaniu nie wyczuł, że okładki
    jakby nieco wychudły. Teraz już z zupełnym spokojem wyjął dokumenty i przejrzał zawartość
    książeczki. No tak! Nieomal zaśmiał się wobec własnej naiwności. Anielska moc? Nie potrzebując
    portfela, miał zwyczaj na wszelki wypadek między okładkami trzymać też kilka banknotów. W
    nerwach zupełnie o tym zapomniał, lecz teraz ich brak od razu rzucił mu się w oczy. A więc to tak
    świat jest urządzony! W jak wielu dzisiejszych sprawach ludzkie wynalazki z powodzeniem
    zastąpiły cud boskiej interwencji! Złożył dokumenty z powrotem do kieszeni i ze zrozumieniem
    skinął w stronę Safiela.
    Anioł zaś po raz ostatni omiótł swojego podopiecznego wnikliwym wzrokiem. Po czym z
    uśmiechem zwolnił dźwignię hamulca i po raz kolejny powiódł Ariela na spotkanie pierwszych
    promieni wschodzącego słońca.
    ***
    Słońce zawisło już wysoko na niebie, nim dotarli do celu podróży. Rzadkie chmury swoją
    bielą zapowiadały ciepły, pogodny dzień. Krajobraz dokoła zmienił się gruntownie – lasy ustąpiły
    miejsca zielonym pagórkom, radośnie iskrzącym resztkami rosy. Wiejska szosa wiła się pod kołami
    czerwonego ferrari, odkrywając przed podróżnymi kolejne uroki malowniczej okolicy.
    Rozśpiewane szumem wiatru brzozy szeptały między sobą dawno zapomniane opowieści. Ich
    cienie nieśmiało czerniły się na zielonej trawie, raz po raz skrywając się przed brakiem słońca, gdy
    jego promienie przesłonił chciwie kolejny obłok.
    Od czasu feralnego incydentu nic nie zakłóciło wędrówki dwóch dziwnych pielgrzymów.
    Ariel od tamtego czasu zaczął doceniać monotonię podróży. Nie wracał już do poprzednich
    wydarzeń, nie zamienił też ani słowa z Safielem, który prowadził jakby mechanicznie, ani razu nie
    zastanawiając się nad wyborem dalszej drogi. Przypuszczał, że anioł nie zwykł prowadzić
    zdawkowej rozmowy. Bo też i strach pomyśleć, do czego mogłaby doprowadzić walka anioła z jej
    rutyną. Na wszelki wypadek wolał nie kusić losu. Obojętnym wzrokiem zmierzył zamek,
    wyłaniający się zza wzgórz. Zwrócił na niego uwagę dopiero, gdy Safiel skręcił w drogę dojazdową
    prowadzącą ku niemu.
    Był to najprawdopodobniej relikt epoki późnego średniowiecza, wzniesiony z szarego
    kamienia. Zbudowany na wzgórzu, pysznił się dwoma wieżami poprzecinanymi szeregiem
    otworów strzelniczych. Ariel z ciekawością zauważył, że w ślad za nimi w górę wystrzeliwała
    maleńka wieżyczka ze szpiczastym drewnianym daszkiem, ledwie wystająca ponad strzeliste mury.
    Po umieszczonym na jej szczycie krzyżu poznał, że musi to być zwieńczenie jakiegoś zamkowego
    kościółka czy kaplicy.
    Safiel zwolnił nieco, gdy wjechali w zadbaną brzozową alejkę. Przebywszy otwartą na
    oścież bramę, znaleźli się na dziedzińcu zamku przekształconym na parking. Od tej strony zamek
    prezentował się znacznie przyjaźniej – marmurowe schodki prowadziły ku wejściu, zaś po
    przeciwnej stronie rozpościerał się niewielki park. Ścieżki wykładane białą kostką przemykały
    między schludnie przystrzyżoną trawą, zaś wśród karłowatych drzewek uwijał się siwy ogrodnik.
    Kilka stylowych drewnianych ławeczek jakby zapraszało do chwili wypoczynku w tym uroczym
    zaciszu. Zaś za kremowymi krużgankami okalającymi dziedziniec przez zamkowe okna można było
    dostrzec elementy umeblowania z epoki. W rogu tkwiły pozostałości rusztowania – Ariel domyślił
    się, że ów zamek musiał być odrestaurowany niedawno i nie zakończyły się jeszcze wszystkie prace
    remontowe. Gdy samochód płynnie zaparkował i umilkł warkot silnika, spojrzał pytająco na
    swojego przewodnika.
    Safiel przyjął w tej chwili swoją poważną, oficjalną maskę. Na jego dostojnej twarzy nie
    było miejsca na ani odrobinę prywatnych odczuć.
    – Arielu, wiem że nasze obecne położenie może wydać ci się zaskakujące. Jednak zanim
    udzielę ci wyjaśnień, chciałbym, byś najpierw udał się do zamku i sam poznał cel tej wizyty. Gdy to
    uczynisz, przekażę ci resztę niezbędnych wiadomości – po tych słowach wpatrzył się w ozdobny
    gzyms, najwyraźniej dając do zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną.
    W innych okolicznościach Ariel domagałby się zapewne dodatkowych wyjaśnień. Jednak
    nadal nie śmiał dyskutować z aniołem, gdy ten wypowiadał swe słowa swym prawdziwie
    niebiańskim tonem. Czuł, że nadal nie jest mu łatwo opanować drżenie wobec jego wibrującego
    brzmienia. Posłusznie więc wstał i skierował kroki w stronę wejścia.
    Pomieszczenie, w którym znalazł się po przekroczeniu progu, nie przypominało zbytnio
    zamkowej sali z epoki. Wyglądało raczej na połączenie przedsionka muzeum z recepcją hotelu. Sala
    była dosyć widna za sprawą przestronnych okien, jednak dodatkowo rozjaśniało ją kilka ozdobnych
    żeliwnych żyrandoli zawieszonych u sufitu. Na białych ścianach porozwieszane były
    wielkoformatowe czarno-białe fotografie zamku wraz z barwnymi opisami ich zawartości w kilku
    językach. Po kątach rozmieszczone były drewniane krzesła i stoliki, na których rozłożono
    informatory turystyczne i ulotki dla zwiedzających. Po drugiej stronie sali znajdował się rodzaj
    lakierowanej lady, za którą jednak nikogo nie było. Pośrodku zaś pomieszczenia tkwiła
    zaciekawiona grupa zwiedzających, zasłuchanych w opowieść eleganckiego starszego przewodnika.
    Ariel nie był pewien, co powinien teraz zrobić. Pożałował, że mimo wszystko nie spróbował
    naciskać na anielskiego towarzysza. W pierwszym odruchu skierował się ku ladzie. Przystanął,
    udając, że czeka na kogoś. Wyczulony na każdą najdrobniejszą informację, z pozorną obojętnością
    wsłuchał się w gawędziarską mowę przewodnika.
    „Zamek Archangielów został zbudowany w trzynastym wieku w celach obronnych i
    początkowo zwany był Książęcym. Nigdy nie było mu dane spełnić swojej pierwotnej roli, zaś
    nieomal w setną rocznicę wybudowania wyschła całkowicie okalająca go rzeka. Negatywnie odbiło
    się to na znaczeniu obronnym fortecy, wkrótce też jego garnizon zredukowano do minimum. W
    XVI wieku z powodu przesunięcia granic przyległe do niego tereny zupełnie przestały być
    zagrożone najazdem, szybko też znalazł się kupiec na niego. Dla jego potrzeb przebudowano
    warownię do celów mieszkalno-rekreacyjnych.
    Witold Archangiel uznawany jest za nestora prześwietnego rodu zarządzającego przez setki
    lat pobliskimi włościami. Jego pochodzenie jest nieznane współczesnym historykom. Wiadomo
    jedynie, że na jednej z dalekich wypraw w pewnej zapomnianej świątyni odnalazł skarb, który
    odmienił jego życie – jak pisze w swoich pamiętnikach, których zachowały się fragmenty. Jakich
    miejsc dotyczyło wspomnienie i czy ów skarb był faktycznie materialny, czy też chodzi jedynie o
    cenne duchowe doświadczenie – nikt nie wie. Niedługo przed swoją śmiercią nakazał zbudowanie
    w obrębie murów niewielkiego kościółka wedle własnego projektu, w którym, jak pisał, «zawrzeć
    chce dar, który odmienił jego życie». Jego intencja zdała się odnieść skutek, bowiem od tego czasu
    przez wiele lat wśród jego potomków znalazło się wielu wybitnych duchownych, którzy sławili na
    świecie nazwisko swojego rodu, zaś rodzinne włości rozkwitały pod blaskiem ich chwalebnych
    czynów. Warto wspomnieć, że kościół wybudowany przez Witolda był wyłączną własnością rodu
    Archangielów i nikogo spoza niego nie wpuszczono nigdy do jego wnętrza – nie dowiemy się więc
    z żadnych podań jak ono wyglądało. Mawiano, że dziedzice strzegą go pilniej niźli złota w skarbcu,
    dlatego zaczęto nazywać go Złotym.
    Na początku XIX wieku, w noc tuż przed świętami Wielkanocnymi, niespodziewana
    tragedia zniszczyła arkadyjski urok tego miejsca. W trakcie przebudowy w komnatach zamku
    wybuchł pożar. Poprzez drewniane rusztowania ogień rozprzestrzenił się tak szybko, że nikt z
    domowników przybyłych do rodzinnych włości z okazji Wielkanocy nie zdołał się uratować.
    Wyjątkiem był najmłodszy z rodu Erebus – z racji niekrytego braku szacunku dla rodzinnych
    tradycji zwany Marnotrawnym – który przeżył jak tłumaczył dlatego, że wskutek bezsenności mógł
    szybko dostrzec ogień i uciec na wyższe piętra budynku. Niedługo jednak cieszył się cudem
    ocalonym życiem – kilka dni później zmarł wskutek poparzeń dróg oddechowych, spowodowanych
    gorącym powietrzem unoszącym się z szalejących płomieni. Na łożu śmierci zgodził się jako
    ostatni żyjący z rodu odsprzedać za bezcen rezydencję wraz z przyległymi włościami, czyniąc
    jednak klauzulę, że jego posiadacz zobowiąże się pozostawić zamkowy kościółek zamkniętym i
    zapewni mu należytą ochronę przed intruzami. Bo warto państwu wiedzieć, że ta niewielka
    świątynia po drugiej stronie zamku, którą za chwilę zobaczymy, cudem przetrwała pożar. Żar
    pobliskich płomieni jedynie nadtopił metalowe okucia wrót – tak że kościół jakby czując
    nadchodzącą klęskę sam zapieczętował swoje wejście.
    Pożar okazał się wywołany prawdopodobnie podpaleniem – zaś główne podejrzenie padło
    na jedynego, który przeżył katastrofę. Wobec jego śmierci w krótkim czasie śledczy nie podjęli się
    dochodzenia ze względu na niemożliwość ukarania ewentualnego podpalacza, który również padł
    ofiarą własnych zakusów. Wiadomo jednak z całą pewnością, że tragedia ta odbiła się bardzo
    niekorzystnie na okolicznej ludności – nowy właściciel nałożył drakońskie opłaty na pobliską
    ludność rolniczą, zaś sprzeciwiających się mu bezlitośnie wypędzał.
    Przez lata Zamek Archangielów wielokrotnie zmieniał właściciela, nikt jednak nie
    zdecydował się zainwestować w niego większej kwoty. Aż do czasu, gdy pięć lat temu
    zainteresował się nim pan Takayaki, japoński biznesmen, pasjonat kultury europejskiej i z
    zamiłowania badacz kultury chrześcijańskiej. Poczynił on ogromne inwestycje w celu przywrócenia
    świetności tym murom, docelowo poza pokojami na własny użytek otwierając kilka unikatowych
    wystaw, które państwo będą mogli za chwilę obejrzeć, a także luksusowe apartamenty dla gości. A
    co najistotniejsze dla historiografii, poczynił prawne kroki w celu uchylenia klauzuli Erebusa i
    otworzenia dla badaczy wrót Złotego Kościoła. Już teraz zostały poczynione pewne prace i jeśli
    rozprawa zakończy się sukcesem – a wszystko na to wskazuje – to już za miesiąc będą wszyscy
    państwo mogli poznać jego tajemnice…”
    – Przepraszam, w czym mogę panu pomóc? – uprzejmy i słodki kobiecy głosik wyrwał go z
    zasłuchania. Odwracając się, próbował otrząsnąć się z sensu opowieści, którą właśnie usłyszał.
    Choć zupełnie niedostrzegalny dla turystów, nim wstrząsnął do głębi.
    Gdy jego wzrok spoczął na posiadaczce owego głosu, siłą woli musiał powstrzymać
    głębokie westchnienie.
    Była niewątpliwie uosobieniem baśni o nimfach – i to w wersji dla dorosłych. Dziewczyna
    wyglądała na około dwadzieścia lat, a jej sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu wydawało się w
    każdym calu kipieć kobiecością. Łagodnej natury błękitne oczy harmonizowały z naturalnym
    ciemnym blondem jej długich włosów, poskręcanymi kosmykami opadających na smukłe ramiona.
    Drobny, prosty nosek i szczery uśmiech ukazujący szereg niewielkich, białych ząbków dopełniał
    miary słodyczy. W kontraście ze szczupłą talią szerokie biodra uwydatniały opinające je czerwone
    szorty, odsłaniając przy tym szczupłe i kształtne nogi. Skąpa luźna bluzeczka zdawała się niemal
    opierać na jej pełnych, krągłych piersiach – tak że Ariel musiał pilnować się, by zbyt długo nie
    zawadzić wzrokiem o ten detal. Taka dziewczyna z pewnością nie powinna przechadzać się pod
    oknami sal seminaryjnych – niewątpliwie ostudziłaby religijny zapał połowy pierwszorocznych
    kleryków w drugim tygodniu studiów.
    Nawet zanim odwrócił się, nie miałby pojęcia, co powiedzieć. Teraz zaś, w
    rozgorączkowaniu wywołanym nagłym pojawieniem się pięknego zjawiska jeszcze bardziej nic nie
    przychodziło mu do głowy. Na szczęście jego rozmówczyni nie dała mu dojść do głosu.
    – Ach, to zapewne pan siostrzeniec pana Takayakiego! – zaszczebiotała, uroczo potrząsając
    głową – apartament pana wuja jest przygotowany dla pana! Proszę za mną, już ja się postaram, by
    niczego panu tutaj nie brakowało! – ciepły ton jej głosu, wraz z uwodzicielskim spojrzeniem
    posłanym przy słowie „niczego” wywołał u Ariela lekki dreszcz. Z zupełnie jednak innego powodu,
    niż gdy słyszał doniosły głos Safiela.
    – Y… dobrze, tylko… – młodzieniec wycofywał się, rozpaczliwie szukając czasu na
    ochłonięcie – tylko.. wrócę do samochodu… wydaje mi się że zapomniałem portfela! – nieomal
    podskoczył uradowany tą niespodziewaną wymówką. Aparycja dziewczyny zdecydowanie nie
    ułatwiała spójnego myślenia.
    Szybkim krokiem udał się do wyjścia, lecz w progu tknięty jakąś myślą obrócił się na pięcie.
    – Za chwileczkę wrócę! – zawołał.
    – Dobrze dobrze, będę czekać – odpowiedziała śpiewnym głosem i z uśmiechem pofrunęła
    w górę ozdobnych krętych schodów przy zapleczu.
    Ariel szybkim krokiem ruszył ku parkingowi. Safiel będzie musiał wytłumaczyć się z tego
    wszystkiego!
    Młodzieniec zastał anioła siedzącego na ławce w parku, gdzie z zainteresowaniem
    obserwował parę ptaków na karłowatym drzewku, dokonującą generalnego przeglądu gniazda. Przy
    okazji doniosłego stylu bycia zdążył się też pozbyć białych dresów. Ariel otworzył szeroko oczy ze
    zdumienia. Czy jego towarzysz nigdy nie przestanie go zaskakiwać? Choć nowy strój Safiela był
    wprawdzie na pewno elegantszy, to nie można było nazwać go bardziej odpowiednim.
    – Skąd przyszedł ci do głowy frak? – Ariel postanowił tym razem zacząć od najprostszych
    pytań.
    – Myślisz że jest niewłaściwy? – anioł rzucił wzrokiem po idealnie skrojonym stroju i udał
    strapienie, jakby dopiero teraz uświadomił sobie obecność muszki w kolorze jaskrawozielonym –
    cóż, pomyślałem że przywdzieję nieco bardziej uroczysty ubiór. Wszak zbliża się chwila, gdy mój
    podopieczny jako pierwszy od wielu lat dostąpi błogosławieństwa Złotego Kościoła.
    Ariel uznał za sposobną okoliczność dającą szansę płynnego przejścia do kolejnego pytania.
    – A więc tutaj znajduje się Złoty Kościół? Z opowieści nie wynika, by prezentował się zbyt
    okazale.–
    Mój drogi Arielu – anioł spojrzał na niego z politowaniem – czy naprawdę myślisz, że
    gmach ze szczerego złota uchowałby się w dzisiejszych czasach niezauważony, choćby w głębi
    nieprzeniknionej puszczy czy lodowym sercu Arktyki? Choć i tak okazał się nie dość niepozorny
    dla Takayakiego.
    – No właśnie – Ariel był zaskoczony, jak łatwo udaje mu się przeskakiwać od pytania do
    pytania – dlaczego nie wspomniałeś, że Przeklęty jest obrzydliwie bogatym Japończykiem?
    Ksiądz domyślał się, że Safiel spodziewał się tego pytania. I nie pomylił się.
    – O, nie uznałem za stosowne nawiązywać do czegokolwiek, co mogło być uznane za
    wykorzystywanie pobudek rasistowskich – anioł najwyraźniej doskonale bawił się kosztem jego
    pytań – ale powiedz, czy to nie pasuje ci do obrazka? Dalekowschodni finansista, pasjonat
    historiografii europejskiej, postanawia połączyć zainteresowania z biznesowym prestiżem i
    snobistyczną w jego kraju modą wejść w posiadanie zamku nad Loarą. Jednak w ostatniej chwili
    zupełnie przypadkiem odkrywa urok tego miejsca i bez wahania dokonuje zakupu. Lokalne władze
    są zachwycone, gdy dowiadują się, że pragnie udostępnić to miejsce dla zwiedzających, a na
    dodatek chce przekształcić je w wypoczynkowy kurort. Co więcej, pionierskim wysiłkiem stara się
    obalić klauzulę ustanowioną przez jakiegoś umierającego szaleńca dwieście lat temu, by wnieść
    ogromny wkład w rozwój kultury i lokalnej historii. Brzmi to aż nazbyt pięknie, prawda? Nie ma
    lepszego sposobu na przekonanie opinii publicznej niż historia jak z obrazka.
    Ariel musiał przyznać, że historia była istotnie przekonywująca. Nawet on sam przez chwilę
    pomyślał, że może Safiel mimo całej swej mądrości myli się co do nowego gospodarza. Szybko
    jednak wspomnienie zadziwiającej zbieżności historii zamku z celem ich poszukiwań otrzeźwiło go
    z wątpliwości. Widać miał w sobie coś z romantyka i oczami wyobraźni widział się w roli
    szlachetnego Giaura, staczającego śmiertelny pojedynek z demonicznym Hassanem.
    Uczłowieczenie Przeklętego kładło kres tym wizjom.
    – Ale dlaczego mam przeszkodzić mu w wypełnieniu swojego celu? Przecież oboje chcemy
    otwarcia Złotego Kościoła – Ariel zaczynał wątpić w sens swojej wyprawy.
    – Arielu, czyżbyś i ty zapomniał treści legendy? – anioł tym razem odegrał tetryka
    rozżalonego brakiem szacunku dla tradycji – czy pamiętasz, jaką tragedię przyniosło wyjawienie
    błogosławieństw jednemu tylko niegodnemu? Gdy Takayaki otworzy wrota świątyni dla każdego
    bez wyjątku, setki nieodpowiedzialnych przyniosą światu zwielokrotniony tysiąckrotnie kataklizm!
    – przesadnie kaznodziejskim tonem nieomal zakrzyknął ku niebu – dlatego musisz powstrzymać
    Takayakiego. Dla siebie i dla świata, bo ty jesteś Wybranym – zwrócił na księdza już zupełnie
    poważne oczy.
    Ariel pospiesznie analizował fakty. Powstrzymać? Niby jak? Cudzoziemiec pewnie od
    początku ich rozmowy zdołał zgromadzić więcej środków, niż on uciułał przez całe młodzieńcze
    życie. Głośno wyraził swoją wątpliwość, jednak anioł zdawał się i na to mieć odpowiedź.
    – Czy nie pamiętasz już, po co tu przybyliśmy? Niebiosa chcą, być dostąpił łaski
    błogosławieństw Złotego Kościoła. Gdy to uczynisz, spłynie na ciebie moc, wobec której niczym są
    pieniądze Takayakiego! Chcesz wiedzieć, jak to uczynić? – anioł pochylił się ku Arielowi – wrota
    jego zawarte są dla ludzi, lecz z przychylnością niebios i moją pomocą otwarte zostanie ci boczne
    wejście. Nim to nastąpi, musisz jednak poradzić sobie z alarmem. Zabezpieczenia nie są zbyt
    finezyjne, niedługo i tak ma nastąpić otwarcie Kościoła. Karta ochrony powinna wystarczyć, myślę
    że jedna i ta sama odpowiada za cały system wraz z zamkiem i świątynią – anioł uśmiechnął się
    łobuzersko, najwyraźniej zachwycony własną przebiegłością.
    – Karta ochrony? Ale skąd? – Ariel wyobraził sobie siebie, próbującego powalić rosłego
    strażnika celem przeszukania mu kieszeni.
    – Czyżbyś zapomniał o pewnej uroczej damie, która zapewne ochoczo cię powitała? –
    ksiądz nie mógł uwierzyć, że tym razem Safiel odpowiada na jego pytania ten zanim zdąży je zadać
    – ta panna okazuje się być niedawno zatrudnioną asystentką Takayakiego do spraw miejscowych.
    Kilka dni temu otrzymała informację o planowanym przyjeździe jego siostrzeńca z poleceniem
    ugoszczenia go z wszelkimi honorami. Zaś dziwnym trafem jego zdawkowy rysopis przypominał
    łudząco pewnego młodzieńca, który właśnie przyjechał tutaj czerwonym Ferrari w nieznanym
    nikomu celu – anioł mrugnął do Ariela znacząco – zgodnie z wytycznymi bezpieczeństwa każdy
    upoważniony powinien posiadać kartę przy sobie. Zdaję się na ciebie w rozwiązaniu tej kwestii.
    Będę czekał pod krużgankami, słońce zaczyna nieznośnie prażyć – uciął rezolutnym tonem i
    wpatrzył się obojętnie w błękitne niebo.
    Ariel nie bez rozczarowania pojął, że to już koniec anielskiej interwencji w tej kwestii. Z
    wcześniejszych doświadczeń z Safielem wysnuł też wniosek, że dalsze nagabywanie nie odniesie
    najmniejszego skutku. Westchnął więc ciężko i wolnym krokiem ruszył ku drzwiom zamku.
    – Arielu! – młodzieniec drgnął z nadzieją na dźwięk głosu anioła i obrócił się ku niemu –
    czy nie uważasz, że jesteś wcale przystojny? A teraz w dodatku wyglądasz na dziedzica wielkiej
    fortuny…
    O tak, Safiel zdecydowanie nie miał zamiaru przestać go zaskakiwać. Ale chyba nie
    planował od teraz motywować go komplementami? Widząc, że jego towarzysz uważa swój
    monolog za skończony, skierował się znów w stronę zamkowych sal. Miał w głowie jedną wielką
    pustkę. Jednak nauczony poprzednim szczęśliwym zbiegiem okoliczności, liczył, że i tym razem
    jasnowłosa piękność sama wyręczy go w wymówkach.
    Wkroczywszy do wnętrza, nie zaszczycił już spojrzeniem rozproszonej gromadki
    zwiedzających, ale skierował się wprost ku krętym schodom. Wyglądające na niedawno
    dobudowane, najwyraźniej prowadziły ku prywatnej części zamkowego kompleksu. Po kilkunastu
    krokach znalazł się na pustym, ślepo zakończonym korytarzyku. Najwyraźniej jeszcze do niedawna
    był on narażony na gryzący kurz z prac remontowych, gdyż pustych bielonych ścian nie ozdabiał
    żaden drobiazg. Jedynym urozmaiceniem były pojedyncze mahoniowe drzwi na końcu korytarza.
    Tuż obok nich znajdowała się mała skrzyneczka, będąca zapewne owym czytnikiem kart. Podobna
    miała wedle słów Safiela znajdować się przy Kościele. Ta jednak mrugała zachęcająco zielonym
    światełkiem, informując, że system alarmowy został zdezaktywowany. Ariel spojrzał po sobie,
    przygładził zmierzwione włosy, postarał nadać sobie jak najbardziej naturalny i pewny siebie
    wygląd, po czym nacisnął zdobioną klamkę i popchnął drzwi, przekraczając próg domostwa
    Przeklętego.
    Wnętrze uderzyło go swoją zwyczajnością. Wbrew swojej nazwie, dom nie był wypełniony
    diabelskimi symbolami, a w ciemnych kątach nie zawodziły pokutujące dusze. Było to
    najnormalniejsze na świecie miejsce urządzone w stylu europejskim – może nawet adekwatne
    bardziej dla przedstawiciela wyższej klasy średniej, niż ekscentrycznego bogacza. Ariel znajdował
    się obecnie na progu przedpokoju, nieco zaciemnionego na skutek braku okien wychodzących na
    świat. Kasztanowa tapeta łagodnie przechodziła w złotoorzechową podłogę. Jedyną ozdobą tego
    niewielkiego pomieszczonka była nieduża szafka i ustawiony tuż przy niej stojący wieszak na
    ubrania. Jedno z drzwi, przeszklonych grubą ciemnożółtą szybą musiało prowadzić do łazienki.
    Drugie zaś były otwarte i niewątpliwie stanowiły przejście do dalszej części mieszkania. Za nimi
    widoczny był fragment salonu.
    Ariel wszedł niepewnie do środka i zamknął za sobą drzwi. Niebawem też zza otwartych
    drzwi dobiegły go odgłosy krzątania się i znajome szczebiotanie:
    – To pan? Proszę wchodzić śmiało, wszystko jest już gotowe na pana wypoczynek – nawet
    bez udziału wzroku tych kilka słów wystarczyło, by obudzić w Arielu wspomnienie uroku
    dziewczyny. A jego serce zabiło mocniej.
    Starając się utrzymać pozory nonszalancji (jak łatwo przychodziło to Safielowi!), posłuszny
    zaproszeniu wkroczył do salonu. Tym razem już nie był zaskoczony jego zwyczajnością. Salon był
    przestronny i widny, przez duże okna wpływały promienie letniego słońca, nieświadomego, do
    czyjej rezydencji tak beztrosko zagląda. Pokój umeblowany był jak w katalogu reklamowym –
    kanapa i przeszklony stolik umiejscowione przy przytulnym kominku, na kremowych ścianach
    nierzucające się w oczy reprodukcje w drewnianych ramach, bezosobowe kwiaty na półkach i
    regały wypełnione nigdy nie otwieranymi książkami. Arielowi przyszło do głowy, że pozory
    przeciętności niezbędne były temu miejscu dla zjednania przychylności wizytującym właściciela
    działaczom i lokalnym urzędnikom.
    Niebawem z drzwi prowadzących do dalszej części domu wyłoniła się Ona – a cicha
    nadzieja Ariela, że jej oszałamiająca uroda była jedynie efektem wyolbrzymienia w jego pamięci
    zgasła natychmiast. Dziewczyna, nieświadoma najwyraźniej swojego wpływu na młodzieńca,
    lekkim krokiem podeszła do niego.
    – Niniejszym bardzo miło powitać mi pana w Zamku Archangielów – słodki trzepot długich
    rzęs pozbawił tę wydawałoby się wyświechtaną formułkę wszelkich znamion oficjalności.
    Ariel ze zdumieniem spoglądał w jej niebieskie oczy. W swojej uroczej szczerości piękna
    nimfa nawet nie usiłowała ukryć zaciekawienia w swoich oczach. I jakby… podziwu? Powoli
    zaczynał docierać do niego sens słów Safiela. To nie była ironiczna uszczypliwość, to była
    udzielona mu rada. Choć rozwój wypadków i tak zapewne prędko naprowadziłby go do tego
    spostrzeżenia. Przez lata studiów odwykł nieco od flirtów z kobietami, lecz co mu szkodzi upewnić
    się? Uśmiechnął się czarująco.
    – Proszę, czy możemy mówić sobie po imieniu? – choć brakowało mu talentu Safiela, starał
    się nadać swojemu głosowi jak najgłębszą barwę.
    Niewinne oczy dziewczyny zabłysły radosnym zaskoczeniem. Tu ją miał!
    – Ależ oczywiście – uśmiechnęła się z obezwładniającym ciepłem – jestem…
    – Jesteś… prześliczna! – Ariel przerwał jej łagodnym głosem i postąpiwszy krok naprzód,
    oplótł ramionami talię cudownej piękności.
    Dziewczyna nie broniła się. Uniosła błękitne oczy ku twarzy młodzieńca – malowało się w
    nich zdziwienie, ale bez śladu niechęci. I ta niewinna niepewność… Czy ona mogła być prawdziwa?
    Czy to nie wytwór jego skrywanej latami wyobraźni? Nieznacznym ruchem przysunął ją i lekko
    przycisnął do siebie. Wydawała się taka krucha i delikatna w jego ramionach… Także i ona wtuliła
    się w niego, kładąc drobną dłoń na jego piersi. Uniósłszy się na palcach, przymknęła oczy i
    rozkosznie rozchyliła karminowe usteczka… Ariela owionął słodki zapach perfum. Czuł, jak jej
    piersi unoszą się w rytm oddechu, znajdując w nim oparcie. Słyszał ciche bicie jej serca, tak jak
    jego rozbudzonego bliskością. Nie potrafił myśleć i nie chciał myśleć. Nie pamiętał już, z jakiego
    powodu znalazł się tutaj. Teraz liczyły się tylko te usta, tylko w tym nieziemskim ciele mógł
    odnaleźć szczęście. Pochylił się, by przyjąć wezwanie jej ust, by zatopić się w zmysłowym
    zapomnieniu…
    Gdy znajdował się już o krok od ponętnym warg, znieruchomiał tknięty nagłym impulsem.
    Ostatni przebłysk świadomości przesłał mu obraz srebrnego wisiorka na szyi dziewczyny. Na małej
    metalowej blaszce wyryta była miniatura wiejskiego kościółka. Ostry impuls przedarł się przez
    rozkoszną mgłę mącącą zmysły Ariela. Szczęście? Cóż mu z niego przyjdzie? Czy ono wymaże
    świadomość, że zawrócił u kresu swej drogi? Czy uratuje świat przed nadchodzącą apokalipsą?
    Choć gorąca krew nadal szumiała mu w głowie, wróciła mu kontrola nad własną
    świadomością. Obawiając się jednak kolejnej utraty zmysłów, łagodnie ominął słodkie wargi i
    przesunął usta ku alabastrowej szyi piękności, jakby w zapowiedzi zmysłowej pieszczoty.
    Zwolniwszy nieco siłę swoich objęć, przesunął dłoń ku obcisłym szortom. Z satysfakcją wyczuł w
    tylnej kieszeni prostokątną płytkę. Pod pozorem namiętnego uniesienia ostrożnie wysunął żółtą
    kartę. Ech, gdyby cała jego misja opierała się na podobnych zadaniach! Gdy kawałek plastiku
    bezpiecznie spoczął w rękawie jego marynarki, szepnął namiętnie:
    – Myślę że po trudach podróży przydałaby mi się odprężająca kąpiel. Czy przyniesiesz nam
    butelkę wina?
    Jasnowłosa niewinność spojrzała na niego zdziwiona spod półprzymkniętych powiek.
    Intymny nastrój i ją musiał oszołomić.
    – Ja… tak… – w jej oczach błysnęło podekscytowanie, gdy dotarło do niej znaczenie słów –
    oczywiście, wybiorę coś z piwniczki! – uwolniła się z jego ramion i rzucając mu spojrzenie
    roziskrzone ufnością, rezolutnie radosna wyfrunęła z pomieszczenia.
    Gdy tylko zniknęła za drzwiami, Ariel potrząsnął głową, starając się uspokoić swój oddech.
    Niewiele brakowało, a zapomniałby o swoim zadaniu! Zrobiło mu się żal nieświadomej
    dziewczyny. Jak często przewrotny los spełnia marzenia tych, którzy nie są w stanie ich pochwycić!
    Młodzieniec wytłumaczył sobie jednak twardo, że wszystko, czego dopuścił się w tych murach jest
    mniejszym złem w imię czynienia większego dobra. Wsunął kartę do kieszeni marynarki i
    zdecydowanym krokiem skierował się do wyjścia.
    Schodząc po schodach Ariel z niepokojem rozejrzał się po sali. Nigdzie jednak nie dostrzegł
    zjawiskowej istoty, nawet turyści rozproszyli się już po muzealnych salach. Niezauważony przez
    nikogo przemknął szybko ku wyjściu. Biedna kruszyna, jak ciężki zawód czeka na nią za
    mahoniowymi drzwiami! Szybko wyrzucił z myśli wyobrażenie tej nieziemsko uroczej twarzy
    wykrzywionej smutkiem i zawodem. Przekraczając po raz ostatni próg zamku, Ariel zdecydował
    zamknąć ten rozdział w swoich myślach.
    Świeże letnie powietrze pomogło mu otrząsnąć się z niedawnych wspomnień. Słońce
    istotnie zaczynało już prażyć w zapowiedzi południowego upału, zaś nieliczne obłoki
    niemiłosiernie unikały palących promieni, ani na chwilę nie przynosząc światu upragnionego
    wytchnienia od gorąca. Ariel dostrzegł swojego towarzysza, zgodnie z zapowiedzą stojącego w
    cieniu krużganków. Wyglądał na spokojnego i zadowolonego, mimo że nawet pod osłoną daszku
    czarny frak musiał parzyć jego skórę. Także i on zauważył już swego podopiecznego.
    – Arielu! Widzę że spodobało ci się ostatnie kuszenie – młodzieniec zorientował się, że
    paląca go twarz niewątpliwie świadczy o jej czerwoności, z czego anioł łatwo wysnuł przebieg
    wizyty – lecz nie traćmy teraz czasu. Duchowny taki jak ty nie może mieć pojęcia, do czego zdolna
    jest wykorzystana kobiecość.
    Po tych słowach Safiel poprowadził go wąską alejką, która nie biegła do parku, lecz zdawała
    się owijać wokół zamku. Tą też drogą szybko dotarli na jego przeciwległy kraniec, zakończony
    niewielkim placykiem. Na nim rozciągał się niepozorny budynek zwany Złotym Kościołem.
    Ariel miał całkowitą rację, na podstawie fragmentu wieżyczki wizualizując go sobie jako
    niezbyt okazały. Bo też w istocie niewielka budowla na planie prostokąta o spadzistym dachu nie
    prezentowała się szczególnie dostojnie. Cała okryta mchem, wydawała się mocno nadgryziona
    zębem czasu. Jednak spod przegniłych gdzieniegdzie desek wyzierały elementy murowane,
    świadczące o tym, że niewielka świątynia była tak naprawdę trwalszą, niż sprawiała tego pozory.
    Nad okutymi wrotami musiała kiedyś być wyryta jakaś nabożna maksyma, jednak dziś tkwiły tam
    tylko poczerniałe resztki – zapewne skutek owego pożaru wznieconego przez Erebusa. Część
    metalowych elementów była nadtopiona i zapewne podniszczonych odrzwi nie dało się już
    otworzyć inaczej, jak tylko wyważając je.
    Safiel jednak nie zatrzymał się, by zaszczycić budowlę spojrzeniem. Skierował się za to ku
    bocznej ścianie. Ariel ciekawie podążył za nim i niebawem odkrył, że na jej końcu znajdują się
    niewielkie metalowe drzwiczki. Nie wydawały się uszkodzone, lecz świadczące o rozkładzie
    pokłady rdzy zdecydowanie studziły zapał łatwego ich otwarcia. Tuż obok nich tkwiła
    elektroniczna skrzynka, identyczna jak przy drzwiach zamkowej rezydencji. Jej nowoczesność
    dziwnie kontrastowała z wiekowym gmachem. Anioł przystanął tuż przy ścianie budynku. Starał się
    ukryć entuzjazm pod maską doniosłości właściwej temu miejscu, lecz widać było, że wobec
    długiego okresu energicznej wesołości sprawia mu to pewien kłopot. W końcu zapanował nad
    własną twarzą i skinął na Ariela, uroczystym gestem nakazując mu działanie.
    Ariel posłusznie wyciągnął z kieszeni spodni plastikową kartę i wsunął ją w otwór czytnika.
    W napięciu wpatrywał się w żółte światełko informujące o weryfikacji użytkownika w toku. Pełen
    niepokoju wstrzymał oddech – a co jeśli Takayaki był bardziej zmyślny, niż wydawało się
    Safielowi? Po chwili jednak odetchnął z ulgą, bo krótkie piknięcie powiadomiło go o
    unieszkodliwieniu alarmu.
    Twarz Safiela skrywała jeszcze resztki uśmiechu, jakby „na zapas” wobec konieczności
    dłuższego pobytu w świątyni w powadze. Podszedł do drzwi i niebawem pod jego dotykiem
    rozległo się szczęknięcie ponadstuletniego zamka. Przy zwykłej próbie otwarcia zapewne
    rozsypałby się, blokując trwale przejście. Jednak czasem ludzkiej technice daleko jeszcze do mocy
    aniołów – pomyślał z lekką międzygatunkową zazdrością Ariel.
    Okute drzwi ustąpiły pod delikatnym pchnięciem. Anioł przygładził poły fraka, wykonał
    uroczysty zapraszający gest, po czym nie czekając na Ariela wkroczył do środka wyprostowany i
    dumny. Ksiądz przeczuwał, że na pewien czas nie będzie mu dane cieszyć się cywilną wersją
    towarzysza. Ostatni raz spojrzał na rozprażone słońce, jakby w niewidzialnych gwiazdach szukając
    wskazówki tego, co może czekać na niego w środku. Po czym z mocno bijącym sercem wślizgnął
    się przez uchylone drzwi.
    Na początku nie widział zupełnie nic nienawykłymi do ciemności oczami. Jedynie w
    smudze światła wrzynającej się ostrą włócznią w mrok dostrzegał swojego przewodnika, ku
    któremu zwrócił pytający wzrok. Safiel uniósł dłoń do czoła, jakby chciał zasalutować – Ariel
    słusznie przypuszczał, że był to ostatni teatralny gest, na jaki pozwalał sobie we wnętrzu świątyni.
    Niebawem nad jego głową znów pojawiła się dziwaczna aureola. Tym razem jednak rozjarzyła się
    mocnym światłem, w ułamku sekundy rozpraszając gęsty mrok.
    Ariel zamrugał ze zdumienia – to, co ukazało się jego oczom, nie przypominało żadnego
    kościoła na świecie. Choć swoim planem wydawał się nawiązywać do miniaturowej katedry
    gotyckiej, jego wystrój wyglądał raczej na okrutną parodię. Maleńkim ołtarzykom bocznym miast
    świętych patronowały wyrzeźbione i wymalowane na obrazach złowrogie oblicza papieży. Na
    ścianach pokrytych złotą farbą zamiast zwyczajowych stacji drogi krzyżowej znalazły się
    chronologicznie ułożone wizerunki najwystawniejszych kościołów świata – od starożytnego
    Panteonu po katedrę Notre-Dame. W chrzcielnicy miast wody połyskiwały monety przeróżnych
    walut i okresów historycznych. W zwyczajowym miejsce ławek ustawione były rzędami niskie
    półki, wypełnione zakurzonymi książkami w grubych oprawach. W suchym powietrzu wraz ze
    stuletnim kurzem unosiła się posępna i złowroga atmosfera.
    Ariel, ogłuszony wrażeniem wywołanym przez groteskową świątynię, podszedł do jednej z
    półek i przebiegł dłonią po grzbietach książek, by móc odczytać ich tytuły. O dziwo, były tak jak
    cała świątynia zachowane w doskonałym stanie. Widać konstruktor tego miejsca jakimś zmyślnym
    zabiegiem architektonicznym pieczołowicie zadbał o sprzyjający mikroklimat tej odizolowanej
    przestrzeni. Szybko przebiegł oczami po tytułach: „Prawdziwa historia opactwa w C.”, „Sztuka
    demagogii”, „1000 kazań wstrząsających serca”. Ze zdumieniem spostrzegł, że autorami wielu z
    nich byli historyczni święci i błogosławieni, choć nie wiadomym było mu, jakoby przypisywano im
    autorstwo takich tytułów. Lecz w tym momencie nowe zjawisko przyciągnęło jego uwagę, tak że aż
    przebiegł go dreszcz na jego widok.
    W centralnym punkcie ołtarza, tam gdzie powinno znajdować się tabernakulum, ścianę
    zdobił ogromny obraz. Choć jego barwy nieco zbladły przez lata, nie wpłynęło to w żadnym
    stopniu na wrażenie, jaki robił jego piorunujący przekaz. Malowidło przedstawiało okazały kościół
    na wzgórzu, cały ze złota, dumnie lśniący w jego blasku. Lecz jego kosztowny fundament, cała
    konstrukcja opierała się na pagórku usypanym nie z ziemi, lecz ludzkich istot. Matka z dzieckiem,
    rzemieślnik, żebrak, król, nawet zakonnik – wszyscy oni, zajęci codziennymi czynnościami, z
    beztroskimi twarzami i w słodkiej nieświadomości nosili na własnych grzbietach ów ciężar, zdając
    się nie odczuwać jego duszącej obecności. I choć to dzięki ich ramionom ów kościół pysznił się w
    słońcu, tak byli pod nim stłoczeni, że niemożliwym byłoby wyprostować się, zrzucić z siebie jego
    ciężar.
    – Złoty Kościół – Ariel zachłysnął się powietrzem; tak dalece zapomniał o obecności anioła,
    którego uroczysty głos pogłębiła jeszcze akustyka świątyni – to tylko symbol, tak naprawdę tkwi w
    umysłach ludzi. I dlatego nic nie zdoła wymazać go z tego świata. Kto zaś zrozumie tę prawdę i
    pojmie najdoskonalsze tajniki budowania wierzeń zawarte w tych księgach, posiądzie władzę
    wpływania na ludzkie umysły za sprawą Złotego Kościoła w ich głowach. Myśl człowiecza pragnie
    sensu w bezsensie, dla tej mrzonki wiele w stanie jest zaprzedać. Oto wielka tajemnica wiary,
    jedyna prawdziwa i innej nie będzie. Amen – posępnie zakończył anioł.
    – Jak to – wyszeptał Ariel wyschłymi wargami – więc to wszystko… na darmo? – przed
    oczami stanęły mu wizje milionów męczenników, ginących przez wieki w nadziei życia wiecznego.
    – Na darmo? Ludzie sami pozwolili rozrosnąć się naiwności w swoich umysłach, przerażeni
    niezrozumiałością praw tego świata. W owej legendzie Najdostojniejsi mieli za zadanie
    nadzorować, by nikt nie wykorzystał wiary, mającej niewielkim kosztem zaspokoić ludzkie
    poczucie sprawiedliwości. Dopiero później w ich szeregi zaczęło wkradać się zepsucie, jeszcze na
    długo przed Przeklętym. Każdy z nich chciał uszczknąć coraz więcej dóbr ze Złotego Kościoła,
    wiedząc, że wiara ludzka jest niewyczerpalna. Lecz im większą mnogość bogactw jego kosztem
    zdobywał, tym więcej ciążył on ludziom go dźwigającym. Zaś wywołane obawą przed eskalacją
    chciwości zakrycie prawdy wiary także i przed najwyższymi duchownymi wprowadziło jeszcze
    większy chaos. Teraz nikt już nie wie, co jest prawdziwe a co zmyślone, co jest rzeczywiste a co
    urojone. Ktoś może coś przypuszczać, jednak nikt nie chce zakrzyknąć jednym głosem. Nie ma już
    Błogosławionych, którzy wraz z prawdą wiary posiądą moc jej egzekwowania! – anioł uniósł głos
    w tym nostalgicznym uniesieniu.
    – Ale przecież to okropne! – Ariel otrząsnął się nieco z atmosfery miejsca i wstąpiła w niego
    energia – czemu mamy powstrzymywać Takayakiego? On ma całkowitą rację! Niech każdy ma
    świadomość natury Złotego Kościoła w sobie! Niech ukaże prawdę wiary każdemu! W tej sali dość
    jest niepodważalnych dowodów manipulacji – powiódł dłonią po półkach wypełnionych
    starodrukami i manuskryptami.
    Anioł spojrzał na niego zaskoczonym wzrokiem.
    – Świadomość? Ukazać? Arielu, zapominasz o drugiej części legendy. Choć symboliczna,
    niesie w sobie szczerą prawdę. Myślisz, że ta wiara jest pierwszym hołdem Złotemu Kościołowi,
    jaki wznieśli ludzie? Takayaki postępuje drogą Przeklętego. Nie możesz zniszczyć Kościoła, on
    zawsze narodzi się w nowej formie. Pragnienie sensu jest najsilniejszą z ludzkich żądz. Nawet
    głodny i zmarznięty żebrak, swym wieloletnim cierpieniem pozbawiony ludzkich odczuć, wśród
    zwierzęcych odruchów resztką człowieczego rozumu będzie poszukiwał sensu swojego cierpienia.
    Bo bez niego nie mógłby istnieć ani chwili dłużej. Gdy ukażesz spragnionemu, że źródło, z którego
    łapczywie pił wodę jest tylko mirażem, nie uwierzy ci. Zaś gdy na dowód swych słów wyciągniesz
    z niego suche garście piasku, zdepta je ze złością, lecz za chwilę uczucie pragnienia zmusi go do
    zawierzenia kolejnej iluzji. Takayaki chce zburzyć istniejący porządek świata, opłacając go
    cierpieniem i nienawiścią, jakie niesie każda rewolucja. Przekleństwem Przeklętego jest
    usprawiedliwiająca ofiarę ufność, że nowy porządek lepszy będzie od starego. Nowy porządek
    będzie dokładnie taki sam, gdyż zawsze znajdą się Dostojni chętni pozyskać kontrolę nad ludźmi
    dla własnych korzyści. I nigdy nic ich nie powstrzyma, bo człowiek nie ma większej siły ponad siłę
    wiary. Każdy fundament jego rozumu pokrywa się w części z fundamentem Złotego Kościoła, kto
    zaś uderzy we własne podwaliny?
    – Jak to? – drżącym głosem zapytał Ariel – więc nic nie da się zrobić?
    – Wszystko uczynić jest w mocy Błogosławionego! Przyjrzyj się – anioł zatoczył ręką po
    stertach zakurzonych tomów – w tym drzemie siła zmieniania świata nie przez wybuch, a
    przemianę! Nikt, nawet błogosławiony, nie jest w stanie pokonać nieśmiertelnej hydry stugłowej,
    tylko głupiec jak Takayaki może uważać inaczej. Lecz jeśli pochwycisz oręż wiedzy tu zawartej,
    możesz wynieść się nad biskupy i papieże. A wtedy hydrze tej, zmuszonej do uległości, zęby
    wybijesz i ogon zwiążesz, by dzięki twej szlachetnej władzy nie kąsała już ludzi, lecz swym
    istnieniem dawała im złudne choć zbawienne świadectwo istnienia wyższej mocy.
    Ariel w milczeniu wysłuchał mowy anioła. Rozumiał go doskonale, każda cząstka jego ciała
    na swój sposób chciała wypełnić ten zamiar. Już czuł, co jest słuszne. Wyprostowany i dostojny,
    jakby sam przedzierzgnął się w anioła na ten uroczysty moment, schylił głowę w głębokim
    skinieniu.
    Na Ariela nie spłynęły strugi światła, anieli nie unieśli go pod sam sufit ani też nie
    przemówił językami. Lecz mimo to poczuł wyraźnie, że świat wokół niego zmienił się diametralnie
    wraz z tą niemą przysięgą. A tak naprawdę to zmienił się on sam i jego postrzeganie. Także anioł
    wyraźnie rozluźnił się. Nie było już w nim ironii – pozostał jedynie czysty, dobrotliwy uśmiech.
    Takim chciał być zapamiętany.
    – Arielu – teraz to on nie potrafił ukryć drżenia głosu – zbliża się moment naszego
    pożegnania. Moje zadanie dobiegło końca, teraz wszystko jest w twoich rękach. Wierzę, że uda ci
    się pokonać Takayakiego i doprowadzić do końca swoje przeznaczenie. Było dla mnie zaszczytem
    prowadzić cię przez zakręty losu. Jestem szczęśliwy, że dostąpiłem łaski osobistego poznania
    Wybrańca. Przed naszym rozstaniem przygotowałem dla ciebie podwaliny pod nową ścieżkę losu.
    Obyś nigdy z niej nie zboczył. Żegnaj, Arielu! – to mówiąc zgasił aureolę i wraz z wnętrzem
    kościoła utonął w ciemnościach.
    W tym samym momencie rozległo się skrzypnięcie starych drzwi wejściowych. Ariel
    odwrócił się zaskoczony. W progu, na granicy światła i ciemności stał krzepki mężczyzna koło
    pięćdziesiątki, przyobleczony w gospodarskie ubrania.
    – Niech będzie pochwalony! – wymowę miał energiczną, przesyconą jakąś lokalną gwarą –
    a więc to prawdę pisali, że ksiądz na inspekcję kościoła wpierw pójdzie! A gadali, że zamknięty
    jeszcze i nie wolno. My tu na księdza dobrodzieja czekali i czekali, aże nadzieję już stracili! Jak
    tylko przyjechały urzędniki i mówić zaczęły, co to kościółek na górce będą otwierać, a wywlekać i
    wszystko wywozić w świat. To my zara się zebrali i do sołtysa polecieli w te pędy. A ten gada, że
    kościelne dobra, to i zgoda proboszcza do egzekucji być musi! A ten stary łachudra tutejszy, to
    zaraz im wszystko podpisał, byle mu tylko tych turystów na msze naganiali! A co kościelne, to
    kościelne ma pozostać, a krawaciarzom wara od tego! – chłop najwyraźniej nie miał pojęcia, co
    znajdowało się we wnętrzu budynku, chciał tylko odruchem prostej religijności bronić godności
    miejsc świętych – no to my zaraz uradzili i do kurii napisali, że tyla świętości na zmarnowanie
    idzie, i żeby tego łachmana pogonili stąd i pobożnego jakiego księdza z miasta przysłali. I myśleli
    my, że o nas zapomnieli, a tutaj jak nie przyjdzie wczoraj rano list do nas i na parafię! Że tego a
    tego odwołuje się i przenosi, a nowy jutro nadjedzie i z inspekcją na górkę się uda. To radość
    wielka była we wsi i juże my wszystko na przyjazd przygotowali. Ale czy to tak tutaj nas nie złapią
    jakie ochroniarze? Lepiej pójdzie ze mną ksiądz dobrodziej, bo też i apelację jaką co prędzej wnieść
    trzeba! – kończąc niespodziewanie swój potok słów, chłop ucapił Ariela za przedramię i, zupełnie
    nieświadom niestosowności swojego czynu, pociągnął za sobą ku drzwiom.
    Ariel dopiero teraz zrozumiał, na czym polegała ostatnia przysługa towarzysza i w tej samej
    chwili dotarła do niego świadomość nieuchronnego rozstania. Poczuł w sercu ukłucie żalu – tak
    bardzo zdążył przywyknąć do obecności swojego stróża. Po raz pierwszy od śmierci dziadka
    odczuł, jak często musimy rozstać się z bliskimi, choć jeszcze nie jesteśmy na to ani trochę gotowi.
    Był wdzięczny aniołowi, który tak doskonale go rozumiał, który znał każdy skryty zakątek
    jego myśli. Żałował, że nie odwdzięczył się w żaden sposób temu, który wskazał mu cel w
    nieładzie życia. Przekraczając próg, skierował więc tylko po raz ostatni wzrok w miejsce, gdzie
    niedawno stał anioł. I wyszeptał: „Dziękuję, Safielu”.
    Po czym odwrócił się, otarł z kącika oka niepokorną łzę, po czym spojrzawszy wyzywająco
    w pogodne niebo, ruszył na spotkanie przeznaczenia.
    ***
    Drzwi Kościoła zamknęły się z głuchym trzaskiem. Po chwili budynek znowu rozjarzył się
    poprzednim blaskiem, ujawniając obecność pozostałej w niej istoty, każącej tytułować się Safielem.
    Tym razem jednak owa jasność miała wyraźniejszy odcień czerwieni i wydobywała się nie z
    wąskiej obręczy nad głową, lecz dwóch punkcików skrytych w jego włosach. Dawna ironia
    powróciła ze zdwojoną siłą. Spojrzawszy na obraz, rzekł do siebie:
    – Zwiążesz ogon i wybijesz zęby, tak? – skrzywił się z przekąsem – już ja znam tę waszą
    „silną wolę”! Gdy tylko poczujesz smak władzy na hydrą, czym prędzej upleciesz na nią siodło dla
    siebie, a jej jadem znieczulisz się na krzyki ofiar swych żądzy!
    To rzekłszy tajemniczy przybysz zaśmiał się zupełnie nie anielsko, cisnął na ziemię
    karykaturalną aureolę, przygładził dwa niewielkie rogi skryte pod włosami, po czym zniknął w
    eksplozji cuchnącej chmury ognia.
    Zaś słaby zapach siarki szybko wsiąkł w stare mury – tak że nie pozostał po owej istocie
    żaden inny ślad, jak tylko w sercach ludzkich.

  27. No i poszła całość. Przypominam jeszcze raz o czytaniu w prześlicznym PDF-ie! Aż żal mi teraz, że nie pomyślałem o narysowaniu ilustracji. Miłego czytania! (złowrogi uśmiech na myśl o zarwanym wieczorze komisji konkursowej)

  28. EDIT:
    +/-

    Istnieje pewne miasto, w tym mieście istnieje pewna ulica, wzdłuż której przebiega wysoki mur, niektórzy mówią, że to ogrodzenie, a są też tacy którzy uważają je za święte.

    W ogrodzeniu tym nie ma ubytków ani okien, szczelnie chroni wnętrzności przed ciekawskim okiem. Jednak jest mała furtka, solidna, stalowa. A w furtce tej jest dziurka, taka od klucza. Wielu już próbowało zajrzeć przez nią do środka, jednak każdy oślepiony przez jasność uciekał w popłochu. Ludzie gadają, że to muszą być jakieś nieziemskie moce i tylko ktoś obeznany z niematerialnym duchem jest w stanie ujrzeć co zawiera druga strona. Ludzie gadają, że czasem w nocy, zza muru, głos cudny jak anioła usłyszeć można, choć inni gadają że to do śpiewu podobne jak sobie człowiek flaszką ulży trudy żywota. A co niedziela w południe ogłuszające bicie jakby gongów, ludzi straszy. Ale skąd to bicie? Tego nikt nie wie bo mur zbyt wysoki aby jakąś dzwonnice zobaczyć. Ludzie gadają, że tam stary klasztor może być, odcięty od świata, i stąd te dzwony w dni święte. Ludzie nawet po księdza posłali, coby wejrzał do środka przez dziurkę, ale ten gdy tylko wyłupił swe oko do dziurki, to w mig odskoczył. Jednak nie był oślepiony, za to cały czerwony, a piana z ust zaczęła się toczyć. Nikt nigdy więcej z miejscowym księdzem tematu drugiej strony nie poruszał, gdyż przy drobnej wzmiance już się wściekał, czerwony na twarzy i w amoku jakimś. Ludzie gadają, że to klątwa, że to piekielny ogień co nawet duchownemu jasność umysłu zaślepić może.

    Nie chciałem wierzyć w te plebejskie zabobony, w końcu jako młody wikariusz wierzyłem w moc i łaskę Szefa. Pewnego lata pojechałem tam by się przekonać. Utwierdzić w swojej wierze. Ludzie już od stacji odradzali mi, próbowali odwieźć od, ich zdaniem szalonego pomysłu, jednak w końcu drogę wskazali.

    Stanąłem przed ową bramą do piekieł, jak ją tubylcy nazywali. Podszedłem, nachyliłem się i zajrzałem, trwało to tylko chwilę ale otworzyło mi usta i powieki tak jakby z wielkiego zdziwienia. Blask był przeogromny, odrzuciło mnie prawie natychmiast.
    Nadal z rozdziawionymi szeroko ustami, wstałem, i odszedłem bez słowa. Wyjechałem natychmiast. Nigdy już do tego miejsca nie wróciłem.
    Próbowałem podejmować temat tego miejsca z innymi księżmi, lecz każdy milknął choćby na drobną wzmiankę o ty miejscu. W końcu w pewnej parafii, udało mi się usłyszeć dwa słowa, które najcichszym szeptem mi stary organista wyjawił. „Złoty kościół”. Wertując stare biblioteczne zbiory, odkryłem, że podobne miejsce owiane jest legendą. Każdy duchowny po spotkaniu z tym miejscem, popada w szał i zatraca duszę na powiększanie materialnego majątku. Liczne przypadki odnotowano gdy duchowni po kontakcie z tym „kościołem” tracili rozum i zaczynali grodzić się od świata, a co najgorsze i fiskalnie od papiestwa.

    Nikt tego mi głośno nie powiedział, lecz odniosłem wrażenie, że dla wielu braci zostanie legendą i stworzenie własnego kościoła skąpanego w złocie, było celem numer jeden ich kapłaństwa.

    Dziś jestem starym, szanującym się proboszczem.

    Dni biegną mi tu spokojnie, codziennie doglądam czy moje gosposie bojowo zamiatają dziedziniec i dbam aby ich prawice miały zawsze świeże filtry i mocne ssanie. Za to organistom i ministrantom, ma nie zabraknąć pasów mocarnych, co siły i powagi im dodać mają, oraz maści w sztyfcie aby pomoc nieść mogli dla niestrudzonych agentów, co święte relikwie z parafii chcieliby zabrać.

    Me przepastne kieszenie już nie mogę pomieścić słodkich dolarów i innych juro, dlatego księgowego zatrudniłem, ze Szwaj-carii. Sam go pieszczotliwie szwajcarem najemnym przezywam, gdyż zawsze znajdzie jakiś sposób, żeby z wszelkich podatków, i innych nie-papieskich opłat nieuczciwych nie musieć korzystać (a pensyje ma jakby najemnika, ale trudno).

    Pilnuję parafii, nie szczędząc ofiar parafian na rozbudowę swojej posiadłości. Mur wysoki postawiłem, coby wścibskie oczy nie-kleru podstaw nie miały do sądzenia, że w ubóstwie nie żyję.

    A wszelkie dary parafian co ze złota są, każę cudownie zamienić w sztaby, śliczne, prostokątne…. I ministranci mają te sztaby cudowne układać w kopy, zaraz przy furtce, tej co tę dziurkę od klucza ma. Coby każdy ksiądz i nie-ksiądz zaglądając oślepnął, i w swej zazdrości wiedział, że teraz ja „Legendą o złotym kościele” jestem.

    I nikomu nie oddam. nikomu.

  29. EDIT:

    Proboszcz na plebani,
    Ciągle jest na bani,
    I zawdzięcza to gospodyni Ani,
    Wzięła pod rękę księdza,
    A we wsi bida i nędza,
    Wybrali się na pielgrzymkę,
    W międzyczasie zrobili zadymkę,
    Ministranci we filecie,
    Organiści w bransolecie,
    Znaleźli w lesie Kościół Złoty,
    A ten zaszeptał im Do roboty!
    Więc poszli w pole,
    Łapać babole,
    A wniosek z tego taki,
    Kto nie orze, ten nie ma na zbiorze!
    I nawet legenda nie pomoże!

  30. Jednoosobowa komisja jednogłośnie postanowiła rozszerzyć jedno z postanowień regulaminu i nagrodzić w sumie 11 prac:

    Za 3 najlepsze prace uznano propozycje autorów:
    Xander
    Waldeczek
    bartusia

    A ponadto wyróżniono:
    zdzislafff
    TomaszM
    Gejusz3Nienazarty
    Sylwioslawa
    Dzono
    Rysiek
    Stefun
    Radiomasyfa

    Nagrody jeszcze dziś wyślemy kurierem przez wolny rynek. Przypominam, że wygrani ponoszą koszty wysyłki i pakowania w wysokości 10C$ za każdą sztukę nagrody.

  31. Xander
    Waldeczek
    bartusia

    Wasze nagrody są już do odebrania na wolnym rynku. Reszcie graczy wyślę jeszcze dziś – jak tylko nowa dostawa piór trafi do mojego magazynu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *